Przestańcie mnie swatać!
URSZULA • dawno temuDawniej wszelkie ataki w stylu: Kiedy ślub? pochodziły wyłącznie od rodziny przy okazji niedzielnych obiadków. Teraz podobne uwagi padają już nie na rodzinnych spędach, ale na sympatycznych, zakrapianych winem kolacyjkach w gronie znajomych. Ostatnio coraz częściej zdarza się, że znajomi pakują się w moje życie z przysłowiowymi buciorami i usiłują własnoręcznie załatwić mi partnera na życie.
Podobno epoka niezależnych miejskich singli rodem z serialu Seks w wielkim mieście przeminęła jak sen jaki złoty i nastąpił zwrot w kierunku wartości rodzinnych. Czyli znowu mamy modę na związki małżeńskie zawierane świeżo po dwudziestym roku życia oraz jak największą liczbę potomstwa jak najszybciej. I rzeczywiście, gdyby tak się rozejrzeć w przestrzeni miejskiej, można zauważyć raczej ludzi po trzydziestce z dużą ilością dzieci i dizajnerskimi wózkami, rozsiadających się w kawiarniach przyjaznych rodzinom, niż ludzi w podobnym wieku, którzy tracą przytomność w modnych klubach z nadmiaru alkoholu i narkotyków (to teraz działka gimnazjalistów). Na szczęście mam jeszcze sporą liczbę znajomych, którzy nie są zainteresowani przekazywaniem swoich genów i kredytem na M3, z którymi mogę podróżować po świecie i robić rzeczy, które nie przystoją ludziom w naszym wieku, ale siłą rzeczy mam też takich, co to rodziny i mieszkania sobie jednak sprawili. I to właśnie oni najczęściej bawią się w swatanie.
Dawniej wszelkie ataki w stylu: Czy ten chłopak to na serio?, Kiedy ślub? i Kiedy ja się wreszcie wnuków doczekam?, pochodziły wyłącznie od bliższej i dalszej rodziny przy okazji niedzielnych obiadków i były dość łatwe do odparcia argumentem: Żadna z moich koleżanek nie ma jeszcze męża i dzieci! Teraz nie tylko ten argument odpadł, ale podobne uwagi padają już nie na rodzinnych spędach, ale na sympatycznych, zakrapianych winem kolacyjkach w gronie znajomych. Naprawdę, nie mogę uwierzyć, że taka dziewczyna jak ty, nie może poznać nikogo interesującego!, A co się stało z Karolem? To był taki obiecujący facet! - słyszę ze wszystkich stron. No bo wiadomo — znajdzie się odpowiedni facet, wszystko potoczy się samo — dom, samochód, gromadka dzieci. Wszelkie argumenty w stylu: Lubię własne życie i nie zamierzam szukać mężczyzny za wszelką cenę, spotykają się wyłącznie z pobłażliwym uśmiechem. No bo co innego taka samotna, sfrustrowana kobieta może mówić we własnej obronie?
Rozumiem, że ludzie, którzy mają stabilną pracę, ładne mieszkanie i dwójkę uśmiechniętych dzieci, mogą myśleć, że wszyscy, którzy tego nie mają, są głęboko nieszczęśliwi i niespełnieni, podobnie jak ja nie mogę uwierzyć, że nie każdy lubi rozbijać się z plecakiem po Azji. Dlatego też nie oburzam się na te uwagi, chociaż ja nie rozsiadam się w ich salonie i nie mówię: No i co wy tak siedzicie w tej Warszawie? Moglibyście trochę popodróżować! No ale niech im będzie, zakładam, że mają dobre intencje. Jednak ostatnio coraz częściej zdarza się, że znajomi pakują się w moje życie z przysłowiowymi buciorami i usiłują własnoręcznie załatwić mi partnera na życie.
Jak to wygląda? Och, bardzo różnie. Najpopularniejsza metoda jest taka, że jak gdyby nigdy nic, zapraszają mnie w piątkowy wieczór na kolację. I kiedy, przekonana, że będą tam tylko oni i ja, zjawiam się z winem w stroju casual w ich mieszkaniu, okazuje się, że przy stole są cztery nakrycia, bo wpadnie jeszcze ich samotny kolega, zajmujący się sprzedażą ubezpieczeń. I jakoś wcześniej nie było okazji, żeby mi o tym wspomnieć. Kolega przychodzi, następuje zapoznawczy uścisk dłoni, po czym rozpoczyna się entuzjastyczna prezentacja naszych walorów przez zapraszające małżeństwo: A wiesz Ula, że Maciek ostatnio awansował?, A wiesz Maciek, że Ula właśnie wróciła z Tajlandii? No i robi się dziwnie, bo zazwyczaj i ja i kolega wiemy, po co się tam znaleźliśmy i właśnie z tego powodu jakoś nie możemy wykrzesać z siebie odrobiny entuzjazmu, nawet jeżeli istnieje szansa, że w normalnych warunkach sprawy potoczyłyby się inaczej.
Inną popularną metodą jest wspólny „szalony” wypad na miasto — zaproszone są dwie lub trzy pary, ja oraz jakiś samotny nieszczęśnik. W klubie, poinstruowane wcześniej o spisku towarzystwo, w odpowiednim momencie ulatnia się na parkiet, zostawiając mnie oraz nieszczęśnika przy stoliku w niewygodnym tete-a-tete, co jakiś czas przemykając w pobliżu i znacząco mrugając. A my zmuszeni jesteśmy prowadzić sztywną konwersację obarczoną opisywanym wcześniej problemem — wiemy, że właśnie jesteśmy swatani i że całe towarzystwo na parkiecie robi zakłady: Uda się, czy nie uda? Miły wieczór z przyjaciółmi zamienia się w wieczór spławiania natręta albo w najlepszym przypadku niezbyt interesującej rozmowy z niezbyt interesującą osobą.
Najgorsze jest to, że swatanie zwykle spada na mnie jak grom z jasnego nieba. Nikt nie zapyta: Mam fajnego, wolnego kolegę — może chcesz go poznać? Kolega po prostu na skutek zaplanowanego poza moimi (i zapewne też jego) plecami spisku, po prostu nagle się materializuje, no i radź sobie sama dziewczyno! Wszystko jedno, czy chcesz być swatana, czy nie! Oczywiście, słyszy się tu i ówdzie historie, że jakiejś parze udało się poznać właśnie dzięki takim zabiegom znajomych, ale moim zdaniem to legenda miejska na kształt historii, że Bridget Jones poznała wybranka swego serca na świętach u mamusi. Mam nadzieję, że na pomysł swatania nie wpadnie jeszcze moja rodzina, bo to mogłoby skończyć się prawdziwą katastrofą.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze