Sumienie, nasz cichy zabójca
CEGŁA • dawno temuZawsze byłam wierząca, a życie ułożyło mi się tak, że z punktu widzenia wyznawanych przeze mnie zasad postępuję niemoralnie. Nie jestem tym, kim chciałam być, nie robię tego, w co wierzę, wręcz przeciwnie. I to bardzo boli. Jestem właśnie w takim punkcie, gdy zrozumiałam wszystkie swoje błędy oraz to, jaka jestem żałosna. Czy jest dla mnie powrót na prostą drogę? Co opowiem wnukom o swoim życiu, gdy będę je huśtać na kolanach? Stek kłamstw w imię wyższych racji? Czyli – jakich?
Kochana Cegło!
Zawsze byłam wierząca, a życie ułożyło mi się tak, że z punktu widzenia wyznawanych przeze mnie zasad postępuję niemoralnie. To żadne usprawiedliwienie, ale pewne sprawy rozgrywają się jak gdyby stopniowo, niezauważalnie. Nagle człowiek siada na fotelu, spogląda przez okno na padający deszcz i wszystko widzi wyraźnie: nie jestem tym, kim chciałam być, nie robię tego, w co wierzę, wręcz przeciwnie. I to bardzo boli.
Jestem właśnie w takim punkcie iluminacji, gdy zrozumiałam wszystkie swoje błędy oraz to, jaka jestem żałosna. Wyszłam za mąż z miłości. Wtedy nie rozumiałam, czemu tak wspaniały mężczyzna wybrał właśnie mnie – bezbarwną, nieśmiałą, chudą, pozbawioną seksapilu. On postrzegał mnie, jak się potem, po latach okazało, w całkiem innych kategoriach. Dla niego byłam wzorem i gwarantem uczciwości, pracowitości, opiekuńczości, miłości. Typowe cechy dobrej żony i matki – mogłabym dziś zażartować. Do tego jeszcze tak przeciętna, że nikt inny jej nie zechce, ideał po prostu!
Niemal automatycznie po tym, jak urodziło nam się drugie i ostatnie z zaplanowanych dzieci, miałam już zdaniem męża dość satysfakcji i obowiązków, by nie żądać od życia wiele więcej. Wkrótce bez specjalnych starań dowiedziałam się o jego zdradach, a właściwie o kilku kolejnych, stałych związkach z innymi kobietami, łącznie z aktualnym.
Mąż się nie wymigiwał od prawdy ani nie usprawiedliwiał. Zaproponował układ z jego punktu widzenia korzystny dla wszystkich – ja i dzieci mamy dożywotnie zabezpieczenie materialne i jego obecność w domu, on ma swój obszar wolności. Zaznaczył przy tym, że kocha mnie oraz dzieci naturalną miłością, która nie ma nic wspólnego z tamtymi kobietami i jest jedynym uczuciem, jakie się w rodzinie liczy.
To było dziwne. Z jednej strony czułam, jakby ktoś okrutnie kpił ze mnie prosto w oczy, z drugiej – nie rzuciłam wazonem, nie zrobiłam awantury. Zostałam i pozornie zaakceptowałam taki stan rzeczy! A mąż podziwiał mój rozsądek i obsypywał przywilejami oraz prezentami — nagrodami za moją udawaną wyrozumiałość. Większej pełni życia w kłamstwie już być nie może – myślałam. Osiągnęliśmy szczyty.
Myliłam się. Kiedy dzieciaki znalazły się w szkole, miałam więcej czasu dla siebie. Źle go wykorzystałam. Zajęłam się swoim zdrowiem, zaczęłam chodzić po lekarzach, jeździć po sanatoriach (przy pełnej aprobacie męża oczywiście) i w rezultacie któregoś roku poznałam kogoś. Mężczyznę z innego miasta, który widział we mnie królową piękności i inteligencji – kogoś, kim akurat dla męża nigdy nie byłam. Zaczęliśmy spotykać się kilka razy w roku.
Związek ten dostarcza mi wiele uwielbienia i miłości, wiem, że doświadczam czegoś najwspanialszego w życiu, a jednocześnie – mój grzech jest dużo większy niż męża. On powiedział mi o swoim drugim życiu i wiąże się zawsze z kobietami wolnymi. Mój partner ma żonę i trzymamy ten romans w tajemnicy, co pomiędzy spotkaniami napawa mnie niemal obrzydzeniem do samej siebie. Czasem chciałabym wyznać mężowi prawdę, choćby żeby zobaczyć jego osłupiałą minę, że można się we mnie – 36-letniej smutnej kobiecie z dwójką dzieci – zakochać. Z drugiej strony, grzech ten jest taki tylko mój, nie chcę go z nikim dzielić, bo się boję, że czar pryśnie. Bo przy tamtym mężczyźnie jestem wesoła, ładna i chce mi się żyć, chociaż wiem, że kiedyś trzeba będzie za to zapłacić. Właściwie to już się dzieje – kosztem ogromnych wyrzutów sumienia. Zdradzam nie tylko przysięgę małżeńską, ale przede wszystkim siebie, swoje ja. Dla mnie niestety odwet nie jest żadną pociechą ani usprawiedliwieniem. Zło to zawsze zło. A ja żyję źle od chwili, gdy zaakceptowałam układ, i to się cały czas pogarsza, lecz nie umiem tego przerwać. Może wypracowała się we mnie jakaś potrzeba, uzależnienie od tamtego człowieka, który mnie uszczęśliwia, a przecież też jest uczestnikiem zła i czyni je sam? To jest jak nocny paraliż, wobec którego czuję się całkowicie bezradna.
Czy jest dla mnie powrót na prostą drogę? Co opowiem wnukom o swoim życiu, gdy będę je huśtać na kolanach? Stek kłamstw w imię wyższych racji? Czyli – jakich?
Małgosia
***
Kochana Małgosiu!
Chcę i spróbuję pomóc rozjaśnić ten mrok, chociaż mam głębokie wrażenie, że wiele Twoich pytań i wątpliwości ma w gruncie rzeczy innego zgoła adresata…
Układy istnieją powszechnie, pomiędzy małżonkami wierzącymi i niewierzącymi. Co znamienne, nie wiara lub jej brak przesądza o losach układu. Układ, z racji swej wadliwej, nieracjonalnej konstrukcji, z reguły prędzej czy później odbija się czkawką i niszczy zdrowe struktury społeczne.
Dlatego chwała tej garstce ludzi, którzy rozumieją samych siebie, swoje możności i niemożności, i mają odwagę żyć w zgodzie z tym, co dyktuje im własna natura. To znaczy, rezygnują ze struktur, by siebie ani nikogo innego nie krzywdzić. Człowiek, który nie akceptuje ogólnie przyjętej definicji rodziny, nie powinien jej zakładać, ujmując rzecz łopatologicznie.
Wydaje się to proste i oczywiste. Pokusą są jednak, i to wielką, praktyczne (i nie tylko) korzyści, jakie płyną ze sformalizowania swojego życia: wygoda, bezpieczeństwo, zaspokojenie instynktu przedłużenia gatunku. Minusem dla wielu osób jest wdrukowany nam kulturowo wymóg monogamii. Może się wydawać nielogiczny i sprzeczny z naturą, ale istnieje. Rodzina to wyłączność. Odstępstwa od tej zasady to główna przyczyna rozpadu związków i osobistego cierpienia partnerów. Takie są fakty, w naszej kulturze nie pomoże na to żadna filozofia ani religia, które mówią inaczej.
Dlatego nie wiem, Małgosiu, czy w istocie cierpiałabyś mniej, będąc osobą niewierzącą. Może inaczej. Sumienie jest zjawiskiem pozareligijnym, charakterystycznym dla człowieczeństwa. Problem w tym, przed kim się rozliczamy – czy tylko przed sobą i innymi ludźmi? Wówczas potrafimy wiele wybaczyć, zarówno sobie, jak i drugiej stronie.
Ty jednak, jak sądzę, jesteś w innej sytuacji. Ostatecznym autorytetem nie będzie dla Ciebie świecki psycholog czy życzliwy przyjaciel, lecz np. przedstawiciel Kościoła, „reprezentujący” siłę wyższą. A z tego, co mi wiadomo z praktyki, nie uzyskasz w Kościele połowicznych podpowiedzi i rozwiązań. By wyprostować swoje ścieżki i uzyskać przebaczenie, musiałabyś przede wszystkim przeciąć to, co generuje zło, i zakończyć pozamałżeński związek. Pamiętaj, że naczelną wartością w wyznawanym przez Ciebie kodeksie jest jednak utrzymanie małżeństwa za wszelką cenę – z czym ja akurat nie do końca się zgadzam. Gdyby jednak mediacja doprowadziła Twojego męża do decyzji analogicznej – zaprzestania kontaktów intymnych z innymi kobietami – wówczas otwiera się droga do przebaczenia i nowego początku. Należy jednak zadać podstawowe pytanie: czy odrodzi się małżeństwo oparte na miłości i uczciwości? Czy oboje tego chcecie i jesteście do tego zdolni?
Z Twojego opisu wnioskuję, że sprawa jest bardziej skomplikowana. Wiara wiarą, lecz człowiek człowiekiem i osobiście nie wyczuwam w Tobie tęsknoty za tym, czego między Tobą i mężem i tak nigdy nie było… I skąd to nagle wziąć? Straszliwy dylemat, którego bardzo Ci współczuję. Miłości, czułości, zaufania nie sposób odbudować na dogmatach, dla mnie to żaden fundament, wybacz.
Nie osądzam Cię, nie potrafię porównać i zważyć, kto w Twoim małżeństwie jest bardziej „winny” - chociaż wynika z Twojej opowieści, że to mąż przystąpił do związku z fałszywymi intencjami. Z mojego zatem, świeckiego punktu widzenia, tylko Ty, jako osoba oszukana na wstępie, miałaś (i nadal masz) prawo decydować o dalszych losach tego związku. Nie skorzystałaś, jak dotąd, z tego prawa – wybrałaś bierność, wzięłaś to, co przyniosło życie. Wybrałaś – podkreślam. A jeśli swoje wybory uważasz za błędne, musisz znaleźć siłę i wiedzę, by uniknąć kolejnych pomyłek. To trudna droga, ale innej nie widzę. Obecna nie ma perspektyw na poprawę czy ukojenie – z wyjątkiem chwil ulgi.
W Twoim wypadku zmiana oznaczałaby szok. Najrozsądniej bowiem byłoby zrezygnować z OBU związków i rozpocząć własne, niezależne, świadome życie w zgodzie w wyznawanymi zasadami. Żachniesz się, jeśli powiem, że zasady te trzeba pogrupować pod względem ważności? Trudno. W tej chwili żyjesz w chaosie i potrzebujesz ustalenia hierarchii. A moim zdaniem najważniejsze jest to, żebyś zaczęła żyć na rachunek wyłącznie własnych win, bez obciążania się cudzymi. Weź odpowiedzialność za swoje pomyłki, inni niech się zajmą swoimi. Może zerwanie tych dwóch wybitnie toksycznych dla Ciebie więzów z mężczyznami pozwoli Ci odbudować na nowo spójną siebie z rozsypanych kawałków. Nie bierz się za ratowanie innych od zepsucia. Przecież i tak tego nie robiłaś, prawda? Skoncentruj się na własnej duszy.
Myślenie o swoim dobru wbrew pozorom nie kłóci się z wiarą, a tego chyba najbardziej się obawiasz, brnąc donikąd. Wiem, jak trudno zrezygnować z miłości, nawet tej nieuczciwej. Powiedz sobie jednak: to nie dla mnie. Zasługuję na więcej. Zasługuję na coś prostego i prawdziwego, żeby prawdziwie odczuwać szczęście. To coś jeszcze przede mną.
W głębi serca wiesz, że mam rację.
Pozdrawiam Cię mocno!
Cegła
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze