Poroniłam
MARIANNA KALINOWSKA • dawno temuZ szacunkowych badań wynika, że jedna na pięć wczesnych ciąż ulega wydaleniu z organizmu matki – nazywamy to poronieniem. Najczęściej przyczyny tego zjawiska są nieznane, zwłaszcza w przypadku wczesnych ciąż. Kobiety, które doświadczyły straty ciąży, mówią, że fakt poronienia był przerażający tak samo jak sposób, w jaki traktowano je w szpitalach. Dobrze ilustruje to opowieść Oli.
Aleksandra (33 lata, dziennikarka z Warszawy):
— Bardzo chciałam zostać mamą. Pewnego dnia poczułam to bardzo wyraźnie. Sama byłam zdziwiona tym przypływem uczuć macierzyńskich, przecież przez dwadzieścia osiem lat swojego życia byłam przekonana, że nie będę miała dzieci, a tu takie coś – w któryś wtorek obudziłam się rano i poczułam, że bardzo, bardzo chcę mieć dziecko!
Michał wyglądał na takiego, który tylko czeka, aż mu powiem: „robimy”. Nigdy mi tego nie mówił, ale wiedziałam, że marzy o tym, żeby zostać ojcem. Przestaliśmy się zabezpieczać. Jak dziś pamiętam nasz pierwszy seks bez antykoncepcji. To była zupełnie inna jakość doznań, pojawił się nowy, duchowy element: być może właśnie w tej chwili zaczyna we mnie swoje życie nowy człowiek?
Śmieszne, że wcześniej wydawało mi się, że w ciążę zachodzi się natychmiast, już po pierwszym stosunku. Dlatego za każdym razem, kiedy pojawiała się miesiączka, czułam głębokie rozczarowanie. Po sześciu miesiącach zaczęłam nawet myśleć, że może coś ze mną nie tak?
W siódmym zaszłam w ciążę.
Nie przypuszczałabym, że widok dwóch kresek na teście sprawi, że rozpłaczę się jak bóbr. Że od razu poczuję się tak, jakbym miała w sobie wielki skarb. Że poczuję się być królową życia. Nie wiem, jak inaczej mogłabym ten stan nazwać. W mojej psychice od razu zaczęły zachodzić wielkie zmiany.
Michał też się cieszył. Bardzo się cieszył. Pilnował mnie na każdym kroku: co jem, co piję; zabronił nosić butów na obcasach i cały czas czytał fachową literaturę. Po trzech tygodniach nie wytrzymaliśmy i powiedzieliśmy rodzicom – jego i moim. Mama popłakała się ze wzruszenia, a ja razem z nią. To był wspaniały czas.
Po trzech tygodniach tego błogostanu poszłam do lekarza na pierwsze USG.
— Ciąża jest martwa – oznajmił lakonicznie.
Nie rozumiałam jego słów. Przecież przyszłam tu zobaczyć na monitorze swoje dziecko. Co to znaczy „martwa ciąża”? Czy on to mówi do mnie?
Kazał czekać tydzień. Może coś się zmieni, ale on nie sądzi.
Najgorzej było powiedzieć Michałowi. Później mi opowiedział, że już wtedy, kiedy czekał w poczekalni, wiedział już, że coś jest nie tak. Czuł moją rozpacz przez ściany. Kiedy mnie zobaczył, wszystko było jasne.
Jeszcze mieliśmy nadzieję. Ten tydzień mógł wszystko zmienić, zarodek mógł urosnąć…
Nie urósł. Dostałam skierowanie do szpitala, gdzie lekarze mieli wykonać zabieg łyżeczkowania. Zaczęło się piekło.
Nigdzie nikt nie chciał mnie przyjąć. Wystarczyło, że rejestratorka spojrzała na skierowanie, gdzie była diagnoza i okazywało się, że miejsc nie ma. W końcu w trzecim z kolei szpitalu ktoś się nade mną zlitował.
Trafiłam na salę, gdzie leżały ciężarne kobiety. Siedem dużych, pełnych życia brzuchów i mój jeden, płaski, na które inne pacjentki z sali zerkały z ciekawością – co ja tu robię? I ja zadawałam sobie to pytanie. Czułam rozpacz. Myślałam o moim synku (wiem, że to był synek), który się nie urodzi. O tym, że przez pięć tygodni zdążyłam pokochać zarodek, którego już nie ma, bo zniknął. Czułam się gorsza od innych kobiet, obwiniałam się o to, co się stało, choć mój lekarz powtarzał ciągle, że to „normalka” i większość kobiet w dzisiejszych czasach roni pierwszą ciążę.
— Jeszcze urodzi pani zdrowego dzidziusia, nie ma się czym przejmować – machał ręką.
Dzidziuś? To nie jakiś cholerny dzidziuś, ale dziecko, moje dziecko, które właśnie umarło – miałam ochotę krzyczeć.
Wtedy, kiedy leżałam na oddziale pierwszy dzień, wydawało mi się, że najgorsze już za mną. Ale najgorsze miało dopiero nadejść. O moim stanie zdrowia lekarz informował mnie podczas obchodu przy innych kobietach. Niektóre zadawały mi potem pytania dodatkowe. Miałam ochotę je bić, serio. Podczas USG przez salę przewalały się tłumy ludzi. Leżałam nago, z rozłożonymi nogami, a tu wchodzi jakaś baba z siatami i gada z pielęgniarką. Poprosiłam lekarza, żeby mnie jakoś zasłonił. Przykrył mi uda kawałkiem ligniny. Tak naprawdę, wolałabym, żeby mi nią przykrył twarz.
— Nic z tego nie będzie – skwitował badanie.
Raz nie wytrzymałam i zaczęłam płakać. Trzymano mnie w szpitalu cztery dni, kiedy miało być tak – robią mi zabieg i wychodzę… Nie mogłam już dłużej udawać, że jestem silna i nic się nie dzieje.
— Niech mi tu nie płacze, bo mi zaraz wszystkie zaczną płakać – nakrzyczała na mnie pielęgniarka.
Lekarze umawiali się ze mną na zabieg i nie przychodzili. Nie jadłam przez pół dnia (narkoza), a oni nie przychodzili. Nikt mnie o niczym nie informował, a kiedy zaczęłam się domagać jakichś szczegółów, kłamali.
A podczas zabiegu (piątego dnia bezsensownego leżenia w szpitalu wśród szczęśliwych ciężarnych) lekarz poprosił mnie, żebym opowiedziała jakiś kawał.
— Najlepiej zboczony, my tu na ginekologii lubimy zboczone kawały – śmiał się, oczyszczając moją macicę z resztek martwego płodu.
Przez chwilę wydawało mi się, że to się nie może dziać naprawdę, że zaraz się obudzę…
Kiedy wyszłam ze szpitala, miałam stan depresyjny. Nie miałam już swojego dziecka. Nikt mi nie pomógł uporać się z tym faktem. Dodatkowo odarto mnie z godności, wielokrotnie pogwałcono moje prawo do intymności. Długo by mówić.Bliscy też nie potrafili zrozumieć mojej rozpaczy. Mówili: nie ma za czym płakać, to nawet nie było dziecko, dopiero piąty tydzień, co byś czuła, gdyby to się stało w trzecim miesiącu? Nikt nie rozumiał, że – czy to trzeci tydzień, czy ósmy miesiąc - miałam dziecko, które kochałam i które straciłam.
Dopiero później dowiedziałam się, że nie jestem sama. Dopiero kiedy sama zaczęłam mówić o moim poronieniu, wiele bliższych i dalszych znajomych przyznało się, że przeszło przez to samo: Asia, Beata, Agnieszka, Monika, Iza, Aurelka… Lista jest długa. Wszystkie w szpitalach przeszły przez to samo, co ja. Nikt nie traktował ich poważnie, często były upokarzane i zawsze osamotnione w swojej rozpaczy.Chciałabym, żeby poronienie przestało być tematem tabu. Żebyśmy my, kobiety, wspierały się nawzajem w tych dramatycznych chwilach, zamiast kwitować naszą rozpacz idiotycznym: „Jeszcze będziesz miała dzidziusia”. I oczywiście, żeby personel medyczny potrafił uszanować nasz ból. Ale może to już zbyt wiele?
PS. Mój synek, Kamil, skończył właśnie cztery lata.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze