Jak pachnie Turcja?
ANNA SZABELSKA • dawno temuPodróżowanie poza sezonem ma zalety, których przecenić nie sposób. Ulice bez przepychających się turystów, niemal puste muzea, żadnych problemów z rezerwacją noclegu. Taras w hostelu położonym kilkadziesiąt metrów od Błękitnego Meczetu mieliśmy tylko dla siebie. Dzięki temu mogliśmy w spokoju napawać się widokiem, wąchać dobiegające do nas zapachy potraw, kawy i aromatycznego tytoniu. I to właśnie zapachy są najwyraźniejszym wspomnieniem, jakie pozostało mi ze Stambułu.
Lubisz Turków? Tak Szwejk dopytywał właściciela gospody Pod Kielichem, Palivca. Fragmentu o psach pogańskich przytaczać nie będę, bo to ani czas ani miejsce na polityczną niepoprawność.
Z jakiegoś powodu to akurat zdanie zawsze przychodzi mi do głowy. Jest to tym dziwniejsze, że do czasu mojej pierwszej wizyty w Stambule tak Turcja jak i Orient w ogóle kojarzyły mi się z pięknymi, choć ciężkimi zapachami przypraw, wanilii, piżma, z kwiatami pomarańczy, z niesamowicie nasyconymi kolorami, z obłędnie słodkimi deserami i, oczywiście, słoneczną pogodą. Islam czy meczety zawsze były na drugim planie, a już na pewno nigdy nie myślałam o Turkach ani o kimkolwiek innym w kategoriach poganin – chrześcijanin.
Człowiek jednak do wszystkiego potrafi przywyknąć, więc wreszcie ja i moja natrętna myśl wyruszyłyśmy skonfrontować resztę wyobrażeń z rzeczywistością.
Stambuł jest potężnym miastem i dostanie się do niego okazało się przygodą samą w sobie. Na wjeździe roi się bowiem od bramek, gdzie pobierane są opłaty oraz od prowadzących do nich pasów jezdni. Ciężko też zobaczyć, w której można zapłacić gotówką, a którą mogą przejechać posiadacze karty abonamentowej. Wszystko to przez zatrzęsienie ciężarówek, zza których kierowca samochodu osobowego nie ma szans spojrzeć na cokolwiek innego niż niebo. I tak jadąc wśród gigantów dotarliśmy do bramki na kartę, zaś ta, gdzie moglibyśmy zapłacić gotówką, majaczyła gdzieś w oddali. Zrobiło się dosyć niewesołe zamieszanie gdyż, jak się okazało, tureccy kierowcy nie są zbyt uprzejmi i chyba wyznają zasadę „zabij siebie i innych, ale absolutnie nie ustępuj”. I tak wśród ryku klaksonów usiłowaliśmy się przedrzeć do właściwego przejazdu. Na szczęście, gdy byliśmy mniej więcej w połowie drogi, ktoś się wreszcie nad nami ulitował i przepuścił używając swojej karty abonamentowej. Potem pędziliśmy już prosto do zarezerwowanego wcześniej hostelu.
Po raz kolejny przekonałam się, że podróżowanie poza sezonem ma zalety, których przecenić nie sposób.
Ulice bez przepychających się turystów, niemal puste muzea, żadnych problemów z rezerwacją noclegu. Tym razem największym plusem był fakt, iż taras w hostelu położonym kilkadziesiąt metrów od Błękitnego Meczetu mieliśmy tylko dla siebie. Dzięki temu mogliśmy w spokoju napawać się widokiem, wąchać dobiegające do nas zapachy potraw, kawy i aromatycznego tytoniu. I to właśnie zapachy są najwyraźniejszym wspomnieniem, jakie pozostało mi ze Stambułu.
Poranek to śniadanie podawane w hostelu, pomidory, ogórki, oliwki i wreszcie pyszna, aromatyczna kawa. Potem surowy zapach starych murów towarzyszący zwiedzaniu meczetów. Od czasu do czasu pojawiają się też niemiłe wonie, np. przy obowiązkowym ściąganiu butów przy wejściu do świątyni.
Wizyta we wciąż remontowanej Hagii Sofii to kurz i drewno. I olbrzymie rozczarowanie. Moje wyobrażenia zbudowane na podstawie zdjęć i opisów boleśnie zderzyły się z rzeczywistością. Może to wina zbudowanego nieopodal Błękitnego Meczetu, który miał przyćmić świątynię Mądrości Bożej i spełnił swoje zadanie.
Pora obiadowa to czas aromatycznie przyprawionego mięsa, cebuli, pomidorów i ostrych sosów lub też, jeśli zdecydujemy się zjeść niedaleko Bosforu, pieczona ryba i nieodzowna cebula. Podwieczorek zaś to czas kawy i tytoniu.
Jednak prawdziwe szaleństwo i wyzwanie dla nosa to wizyta na Wielkim Bazarze. Zmieszane ze sobą zapachy przypraw, słodyczy, olejków, mydeł, owoców, tytoniu, kawy i mnóstwa innych rzeczy, których zapamiętać nie sposób, bardzo łatwo mogą przyprawić o zawrót głowy. Na to chyba liczą sprzedający, którzy chętnie wykorzystują chwilową niepoczytalność turystów. Nigdy w życiu nie przymierzyłam tylu bransoletek i pierścionków na raz, nigdy też nie przywitało mnie wesołe Dzień dobry dżinsy wypowiedziane łamaną polszczyzną przez sprzedawcę wszelkiej maści podróbek. Wszystko to sprawiło, że Bazar opuściłam jako szczęśliwa posiadaczka nowych i oczywiście do niczego mi niepotrzebnych gadżetów, ale były to zdecydowanie najweselsze i chyba najprzyjemniejsze zakupy w moim życiu.
Stambuł kojarzy mi się też z jeszcze jednym zapachem, deszczu. Bowiem o ile podróżowanie poza sezonem ma mnóstwo zalet to ma też jedną wadę – kraje kojarzące się nam ze słoneczna pogodą niekoniecznie nas nią przywitają.
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że nie poznałam prawdziwej kuchni czy prawdziwego zapachu Stambułu, że wszystko to jest udziałem jedynie turystów, a miejscowi jedzą, kupują czy wreszcie żyją tam inaczej. Jednak w wyjazdach lubię właśnie to obserwowanie wszystkiego z zewnątrz, nawet, jeśli to lizanie cukierka przez papierek. Lubię też powroty do domu, do miejsca, gdzie to ja znam te niedostępne turystom smaki i zapachy, gdzie wiem, jakie zwyczaje mają moi znajomi, sąsiedzi, rodzina. Gdzie jestem u siebie. Lubię też to, że dzięki podróżom mogę z każdym powrotem poczuć to na nowo.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze