Pracoholik na zwolnieniu
EWA PAROL • dawno temuAch, co ja bym zrobiła, gdybym wreszcie miała chociaż parę dni wolnego... Milion rzeczy! Ileż to razy tak wzdycham, gdy, po raz kolejny wracając późno z biura, czuję się, jakby przejechał po mnie walec. Ale gdy dopadnie człowieka choroba, nagle zdaje sobie sprawę, jakim cudownym uczuciem jest padać ze zmęczenia na twarz po całym dniu pracy.
I wtedy już się nie wzdycha z rozmarzeniem za upragnionym odpoczynkiem, tylko przeklina, jak się tylko umie, te przymusowe wakacje.
Właśnie, co można robić na zwolnieniu lekarskim? Odpowiedź z pozoru prosta: leczyć się. No dobrze, ale ile trwa połknięcie kolejnej pigułki? Sekundę. A co potem? Poczytać książkę, na którą nigdy nie ma czasu. Tak postanowiłam zrobić – wzięłam do ręki dobrze napisany, rozrywkowy i wciągający bestseller. Wciągnął mnie bardzo skutecznie, bo w trzy dni pochłonęłam prawie 600 stron. Zaraz potem następna książka tego samego autora, równie dobra, ale jakby już nie to, bardziej przewidywalna. Kolejne 600 stron i… przedawkowałam. Obrzydła mi lektura, więc co teraz?
Poszukać czegoś w Internecie, w końcu przeglądanie po kolei wielu stron długo trwa, dobrze zabija czas. No tak, ale… Internet mam w pracy. Ja zawsze też tam jestem, więc po co zakładać w domu i płacić. Tak dotychczas sądziłam.
To może napisać jakiś tekst. Też nic z tego nie będzie; w tej chwili ta czynność odstręcza mnie tak samo jak czytanie, a żeby coś napisać, z reguły najpierw trzeba przeczytać. Po drugie, i tak niczego nie wyślę (patrz wyżej), więc po co…
Posprzątać? Nie mam siły, a może przede wszystkim ochoty – w końcu jak ktoś jest chory, ma prawo nie sprzątać.
A może ktoś by mnie odwiedził… Czasem się zdarza, ale przecież moi znajomi tak jak ja całymi dniami pracują i nie mają czasu albo szukają pracy i też nie mają czasu. I nawet nie mogą mi wysłać maila, to jest — mogą, ale przeczytam go dopiero, gdy wrócę do pracy.
Drogą eliminacji udało mi się wytypować jedno domowe urządzenie, na co dzień nieco zapomniane, na którym spoczęła odpowiedzialność za misję uratowania mnie od śmierci z nudów: telewizor. Ale gorzej chyba nie mogłam trafić z repertuarem – są wakacje. Niezrażona zaczynam jak zwykle od TVN 24. Zdeterminowana oglądam kolejne serwisy informacyjne, w których powtarzają ciągle te same zdania, które koryguje się jedynie o coraz większą liczbę wybuchów bombowych i ich ofiar, a w prognozie pogody o ubywające stopnie Celsjusza. O, właśnie znalazłam zaletę bycia chorym. Nie muszę się dołować prognozami meteorologicznymi, które się spełniają: burzami i trąbami powietrznymi, upałami i duszącą wilgotnością powietrza, bo i tak siedzę w domu. Z satysfakcją mogę popatrzeć przez okno w sobotni wieczór i, podziwiając błyskawice, pomyśleć: „Jak dobrze, że nigdzie nie wychodzę”.
Kiedy znam już wszystkie newsy na pamięć, nachodzi mnie ochota na jakiś film. Tylko dlaczego tak się dzieje, że chociaż prawie nie oglądam telewizji, wszystkie filmy wydają mi się znajome, jakbym je gdzieś już kiedyś widziała. Déjà vu? Znakiem totalnego odmóżdżenia wybieram mecz piłki nożnej, mimo że w ogóle nie interesuję się sportem, tą dyscypliną w szczególności. W moim przypadku oglądanie Euro 2004 albo Copa America to akty czystej desperacji.
Jednak telewizji udało się mnie zaskoczyć. Odkryłam mianowicie, że programy nadawane są nie tylko wieczorem i że ktoś je jednak ogląda. Dzieci spędzają wakacje przed telewizorem, emeryci okrągły rok i, daleko nie szukając, w tej chwili całe dnie ja. Choćby takie teleturnieje – rozrywka, której istnienie tylko podejrzewałam. Lecą przed południem, jednocześnie na wielu kanałach, a zasady gry, pytania, goście i wreszcie ich strona estetyczna są tak podobne, że tylko logo stacji w rogu ekranu pozwala je rozróżnić. Wszędzie bajecznie kolorowa, kiczowata scenografia, wszędzie prezenterki o aparycji lalki Barbie powtarzające w kółko te same zdania, z entuzjazmem i w zawrotnym tempie. Nie zawsze z sensem, ale kto na to zwraca uwagę. Ale najgorsze w teleturniejach jest to, że mogą wywoływać pewnego rodzaju uzależnienie, które zaczyna się całkiem niewinnie: "to beznadziejnie głupi program, ale zobaczę jeszcze tylko jedno pytanie, tylko jedną rundę i potem wyłączę…"
Telewizja to studnia nikomu niepotrzebnych informacji, a co gorsza, studnia bez dna. Z niej dowiedziałam się m.in., że w Pałacu Kultury jest „zatrudnionych” 25 kotów do wyłapywania gryzoni, bo to się bardziej opłaca niż deratyzacja. Dostają jedzenie, mają opiekę weterynaryjną i specjalną panią opiekunkę. Tego typu treści nie mające żadnego praktycznego zastosowania wypełniają ekran, skąd przelewają się w głowy widzów.
Efekt jest taki, że dojrzałam do „męskiej decyzji”, cokolwiek to znaczy. Muszę kupić komputer, który nadaje się do pracy, a nie do Muzeum Techniki, i podłączyć się do Internetu, żeby móc robić coś konstruktywnego nawet podczas zwolnienia. Czy to już pracoholizm, czy jeszcze zdrowy rozsądek? A może ktoś ma jakieś ciekawsze propozycje, co robić, żeby nie nudzić się w czasie choroby jak mops (może trzeba by spytać mopsa, czy rzeczywiście się tak nudzi)?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze