Targowiska świata
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuW dzieciństwie lubiłam chodzić na targ z moją babcią. Inny to był targ i próżno go szukać w świecie pełnym hurtowni, szklarni i samochodów dostawczych. Bo gdzie są teraz konie zaprzęgnięte do wozów pełnych kartofli, gęsi wystawiające białe łebki z wiklinowych koszy, mleko w bańkach i śliwki robaczywki sprzedawane z płóciennych worków. A jednak ten świat jest. Powraca do mnie podczas podróży po bezdrożach kilku kontynentów.
Kiedy nadchodzi dojrzałe lato, ulubionym kierunkiem moich spacerów staje się targowisko. Nie kieruje mną bynajmniej gospodarska zapobiegliwość. Moje targowe spacery mają zgoła niepraktyczny cel. Cieszą moje zmysły. Napawam się widokiem pomidorów olbrzymów, kabaczków o nakrapianej skórce, powyginanej papryki. Wdycham słodki zapach śliwek, rumianych jabłek i malin wabiących pszczoły.
W mojej prywatnej skali bazary, szczególnie te prowincjonalne, mają o wiele wyższe notowania niż nadmorskie kurorty i zacne ruiny. Bo targowisko więcej mówi o kraju niż wypucowane pałace. Tu znajduje się autentycznych ludzi, prawdziwe smaki i zapachy. Tu często spotyka się zdziwienie z zachwytem. Takie zdziwienie przeradzające się w ciarki wędrujące po plecach towarzyszyło mi na Mercado de los Brujos (targu czarowników) w stolicy Boliwii. La Paz zawsze będzie kojarzyć mi się z brakiem tchu (to najwyżej położona stolica na świecie), stromymi, wąskimi ulicami i wspomnianym targiem właśnie.
Mercado de los Brujos znajduje się w starej części miasta. Nieustannie wspinając się lub schodząc, przeciskając między przysadzistymi Indiankami w melonikach, dojdziemy do "magicznych" straganów. Są tu zioła, przyprawy, figurki i najrozmaitsze mikstury. Są też suszone płody lam i pancerniki. To one właśnie budzą grozę. Można tu kupić proszki "na miłość" i "na interesy", amulety na każdą okazję i zestawy ofiarne. Taki komplet składa się zazwyczaj z figurek symbolizujących jakieś dobro, np. dom, samochód, odzież, jedzenie, i zestawu papierowych pieniędzy. Wystarczy go kupić, spalić i już można zapewnić sobie szczęście np. przy zakupie auta. W Boliwii nic nie może się odbyć bez udziału czarownika. Zanim zacznie się uderzać w konkury, budować dom, mścić na wrogu, należy udać się do el brujo i kupić właściwe zaklęcie lub amulet. Czasami pomoże wypchany lis, innym razem figurka Pacha Mamy owinięta kolorową włóczką, kiedy indziej uratuje nas tylko fiolka z tajemniczą miksturą.
Kupiona na targu kamienna figurka strzeże mojego domu, a złe duchy odstrasza dodatkowo gwatemalska maska. Kupiłam ją w Chichicastenango. Już sama nazwa miejsca niosła obietnicę obcowania z czarami — z tajemnicą rytuałów potomków Majów, jak się wkrótce mieliśmy przekonać. Niedziela to dzień, w którym mieszkańcy okolicznych wsi przychodzą do Chichi, by sprzedać kwiaty, owoce, nasiona, zwierzęta i rękodzieło, oraz by odwiedzić kościół lub spotkać się z szamanem. Wśród barwnych chust, piania kogutów, chrząkania świń rozbrzmiewają śpiewne modlitwy. Zapach kawy i ananasów miesza się z dymem kadzideł, mieszanki żywicy i ziół wydobywającej się ze starej puszki kołysanej na sznurze przez Indianina z plemienia Quiche.
Targowisko rozkwitające wielobarwnie i tłumnie wokół kościoła św. Tomasza pulsuje gwarem. Dzieci zaczepiają turystów. Kobiety prezentują złote korony na zębach, kiedy z gracją zjadają owoce z miodem. Mężczyźni załatwiają bardzo ważne interesy. Drogi wszystkich krzyżują się u stóp kościoła. Schody wiodące do sczerniałego od dymu kadzideł wnętrza są pełne kwiatów i turystów odpoczywających od zakupów. To również miejsce indiańskich rytuałów i modlitw. W czarnym wnętrzu jasne akcenty stanowią porozrzucane płatki kwiatów. Przed figurami świętych odzianych w barwne stroje dostrzec można ślady ofiarnej uczty — banany, jajka, ciastka. Podobnie jest na pobliskim cmentarzu. Żywi wciąż pamiętają o zmarłych i troszczą się, żeby nie byli głodni. Katolicyzm wzbogacił jedynie dawne tradycje. Na szczęście. Bo czymże byłoby to miejsce bez duchów Majów?
Z gwatemalskich bezdroży na długo zapamiętam Santiago de Atitlan i jego piątkowe, fioletowe targowisko. Fiolet to kolor bluzek Indianek Tzutujil. Bazar pełen jest stosów ciemnozielonych awokado i błyszczących małych rybek z pobliskiego jeziora. Żałośnie rozdziawiają dzioby uwiązane na sznurkach kury. Dzieci sprzedają małe koty i szczeniaki. Pachnie suszonymi rybami i gotowanym quisquilem, kolczastym owocem przypominającym w smaku słodkie ziemniaki. Z nastaniem zmierzchu targowisko pokazuje inne oblicze. W świetle świec wyostrzają się zmarszczki na indiańskich twarzach, cienie na brukowanej uliczce tańczą w rytmie pieśni ewangelickich misjonarzy. Nie jest to jednak chrześcijański taniec. Świece lubi Maximon, drewniany bożek, któremu Indianie oprócz płomieni ofiarowują alkohol i papierosy. Figura w otoczeniu szklanek po piwie, trzymając w drewnianych ustach niedopałki, łaskawie pozwala się okadzać.
Meksykańskie mercados również pełne są specyfików dla duszy. W stolicy na Mercado de Sonora można zaopatrzyć się w amulety i przeróżne magiczne kompozycje ziół i proszków. Tu na naszych oczach specjalista od medycyny naturalnej wyciśnie jad z paszczy jadowitego węża. Przed 1 listopada bazary w Meksyku zapełniają się cukrowymi czaszkami i czekoladowymi trumienkami. Można kupić słodkości z imieniem sympatii. Prawda, że oryginalny obyczaj?
Są w Meksyku również indiańskie targi. Takie jak w San Juan de Chumula w stanie Chiapas. Pełne piramid z mandarynek, powrozów, garnków i Indian w sarape odwiedzających targowisko w drodze do kościoła, gdzie na klepisku przysypanym słomą znachorzy uzdrawiają chorych z pomocą kogutów i coca-coli.
Targ, który bardzo zapadł mi w pamięć, znajduje się na wodach Mekongu w południowym Wietnamie. Na burej wodzie kołyszą się tam zaniedbane barki z długimi drągami zatkniętymi na sztorc, na których zaczepione są melony, papryka, cebula, duriany bądź inne owoce i warzywa. Drągi to informacje o asortymencie dostępnym w pływającym sklepie. Nawodny handel jest powszechny też w Tajlandii i Kambodży. W regionie, gdzie łatwiej o łódkę niż o drogę, pływający market szybciej znajdzie klientów. Takie wodne stragany napotkać można na wodach Zatoki Ha Long. Tam oprócz targowisk pływają również szkoły, szpitale, a nawet stoły bilardowe.
Północ Wietnamu zamieszkują górskie plemiona, które na targu w Bac Ha sprzedają bawoły, łaciate świnie i tłuste pędraki. Jeżeli komuś starczy siły, by spędzić kilka dni w starym uazie, podskakując na wybojach dróg pnących się w nieskończoność w górę, z pewnością odkryje świat, gdzie czas płynie w rytmie dawnych tradycji. To świat kobiet z wysokimi kokami upinanymi na znak panieństwa, czerwonych turbanów Red Dao i spódniczek w kolorze indygo dziewcząt Black Hmong. Trudno byłoby je spotkać, gdyby nie cotygodniowy targ. On jest nie tylko źródłem zarobku dla pracujących na roli ludzi, ale też ich jedyną rozrywką. Po tygodniu pracy można skosztować słodkiego ciastka, lodów lub ryżowego bimbru.
Targowisko będące jednocześnie największą restauracją świata znajduje się w Maroku. To plac Jemma el-Fna w Marakeszu. W ciągu dnia zwykły plac, po południu zmienia się w arenę cyrkową pełną opowiadaczy bajek, akrobatów, fachowców od wyrywania zębów obcęgami i zaklinaczy węży. Do wieczora plac zapełnia się kuchennymi straganami ciasno zespolonymi w uliczki. Sztab odzianych na biało mężczyzn wychwala swoje specjały — kuskus, tadżin z warzywami i ślimaki. Podobno można tu zjeść nawet małpie mięso. Zapach oliwy konkuruje intensywnością z wonią przypraw i jajek.
Z każdym targowiskiem wiążą się zapachowe wspomnienia. Marokańskie bazary pachną różami i miętową herbatą. Tunezyjski suk kojarzy mi się z kwiatami geranium i słodkimi migdałami. Egipski świdruje w nosie jabłkowym tytoniem do sziszy. Impresje greckie to wino i świeże zioła. Toskania powraca w myślach suszonymi pomidorami i winogronami. To najmilsze wspomnienia. Ile jeszcze zapachów, ile targowisk przede mną?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze