Nasza Kenia, nie ma tu problemów
MARTA ZIELONKA • dawno temuDo Afryki wracam po ponad roku. Tym razem moim celem będzie region południowo-wschodniej Kenii. Dziś wyruszamy do Parku Narodowego Tsavo. Przyglądamy się stadom zebr, żyrafom, rozmaitym gatunkom antylop i gazeli: gazelom Thomsona z pasiastymi zadami i maleńkim dik-dikom, niewiele większym od zajęcy. W parku można by spędzić kilkanaście dni i codziennie odkrywać coś nowego.
Do Afryki wracam po ponad roku. Tym razem moim celem będzie region południowo-wschodniej Kenii. Z Monachium, gdzie na Marienplatz na trzy godziny przed odlotem podziwiam z Jolą skocznych gimnastyków i grających na cymbałach, wylatujemy przed 22. W Mombasie lądujemy dziewięć godzin później. Długa kolejka po wizy i oczekiwanie na bagaż, ale przecież hakuna matata (nie ma problemu) – jak oznajmia mi pracownik lotniska, uśmiechając się od ucha do ucha. Swoje trzeba odczekać. O 10 rano, z bagażem na plecach, w palącym słońcu opuszczamy lotnisko i idziemy w kierunku postoju matatu (kenijski minibus). Do centrum można też oczywiście bez problemu dojechać taksówką. Jak na całym świecie jest ich w okolicy lotniska mnóstwo, ale są dla nas zbyt drogie. Wybieramy więc matatu. Po godzinie znajdujemy hostel, a potem kierujemy się do Fortu Jesus.
Fort Jesus, zbudowany przez Portugalczyków w XVI wieku, zwiedzamy w towarzystwie kilkudziesięciu uczniów, którzy przyjechali tutaj niemalże ze wszystkich regionów Kenii na wakacyjne lekcje historii. Fort Jesus stanowi wspaniały przykład architektury wojskowej. Usytuowany w strategicznym punkcie fort miał służyć Portugalczykom jako miejsce kontroli drogi handlowej do Indii i chronić ich interesy w tym regionie Afryki. Gdy Kenia stała się kolonią brytyjską, Fort Jesus zamieniono na więzienie i dopiero w 1958 roku uznano za zabytek historyczny, który cztery lata później, w 1962 roku, przekształcono w muzeum. Za murem znajdującym się na północ od wejścia widać przesmyk Oceanu Indyjskiego i drugi kraniec półwyspu.
Mombasa, niegdyś ważny port na wybrzeżu Suahili i jedno z większych miast (oprócz Malindi i Lamu) położonych nad Oceanem Indyjskim, jest dziś głośna i zatłoczona. Większa część miasta położona jest na wyspie i połączona z lądem mostami i komunikacją promową. Po ulicach jeżdżą tuk tuki – mechaniczne riksze. Są ich setki. Pojawiają się w każdym miejscu – są dobrą alternatywą dla zawsze zatłoczonych matatu. W bocznych uliczkach co kilkadziesiąt metrów uwagę przykuwają mobilne budki telefoniczne. Najczęściej są to kobiety, rzadziej mężczyźni. Prowadzą jednoosobowe punkty obsługi telekomunikacyjnej – siedzą przy małym stoliku, na którym znajduje się aparat telefoniczny. Za rozmowy nierzadko przeprowadzane w towarzystwie ciekawskiego obsługującego płaci się oczywiście gotówką. Muszą być niedrogie, bo przy większości punktów zawsze stoi kilka osób w kolejce. Wieczór spędzamy w kawiarni Fontanella, zajadając się sałatką z ananasów, owoców mango i bananów.
Następnego dnia z samego rana wybieramy się do miejscowości Voi położonej u stóp wzgórza Segala, na drodze łączącej dwa największe miasta Kenii: Nairobi i Mombasę. Do autobusu, który ma nas dowieźć do Voi, wskakujemy dosłownie w ostatniej chwili. Po trzech godzinach jazdy wysiadamy na gwarnym placu. Tam, przy jednym z małych sklepików ktoś na zewnątrz, na umieszczonej wysoko półce postawił telewizor. Kilkanaście par czarnych oczu wpatrzonych w mały ekran śledzi losy kenijskiej rodziny. Serial musi być bardzo popularny, bo grono oglądających z minuty na minutę się powiększa.
Popołudnie upływa nam na poszukiwaniu kierowcy, który jutro za niewielką opłatą obwiózłby nas po parku Tsavo. Na skorzystanie z usług biura turystycznego nie możemy sobie pozwolić. Późnym wieczorem dobijamy targu. Kierowca będzie czekał na nas o 6.30 rano przed naszym hostelem i zabierze nas do parku narodowego.
Park Tsavo składa się z dwóch części: Tsavo wschodniego i Tsavo zachodniego. Jest to największy rezerwat w Kenii o powierzchni ponad 20 tys. km2 i zarazem jeden z największych parków narodowych na świecie. My będziemy zwiedzać zachodnią część Tsavo, tę mniejszą, bardziej zróżnicowaną pod względem krajobrazowym, ale też mniej dziką, bo częściej odwiedzaną. Tereny te podczas I wojny światowej były polem walki Brytyjczyków i Niemców dążących do dominacji na tutejszych ziemiach. Tsavo wschodnie mam nadzieję odwiedzić podczas następnej wyprawy.
Do parku wjeżdżamy chwilę po 9 rano. Nasz samochód jest najmniejszy ze wszystkich i nie ma otwieranego dachu jak te należące do biur turystycznych. Przyglądamy się stadom zebr, żyrafom, rozmaitym gatunkom antylop i gazeli: gazelom Thomsona z pasiastymi zadami i maleńkim dik-dikom, niewiele większym od zajęcy. Nasz kierowca rozpoznaje wszystkie zwierzęta i opisuje każde niezwykle dokładnie. W miejscach, gdzie my widzimy tylko krzaki, on wskazuje nam kolejne zwierzę. Często też przytacza słowa jednej z popularnych piosenek Jambo Bwana (Witaj, Panie): Kenya Yetu, hakuna matata – Nasza Kenia, nie ma tu problemów. I rzeczywiście nie sposób mu nie wierzyć. Przed nami ognistoczerwona ziemia, błękit nieba, mijające nas stada bawołów i słoni. Jeden taki olbrzym nawet stanął na drodze i wymusił, żebyśmy się wycofali. Ponoć, jak tłumaczy nasz dereva (kierowca), dopóki wszystkie słonie nie przekroczą drogi, nie można się zbliżać. Taki słoń przewodnik, czekający na część swojej grupy, potrafi być bardzo groźny.
W parku Tsavo zachodnie oprócz ogromnej populacji ssaków doliczono się około 600 gatunków ptaków. Przylatują tutaj nawet z dalekiego Petersburga. Pokonują więc jeszcze dłuższą trasę niż my. I ciekawe, że w języku suahili na określenie ptaka i samolotu używa się tego samego słowa: ndege. W parku można by spędzić kilkanaście dni i codziennie odkrywać coś nowego. Czas nas jednak goni, choć nie powinien, nie tu – w Afryce. Niestety musimy wracać.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze