Wspomnienie o plaży na Jukatanie
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuU mnie za oknem sypie śnieg. Wcześnie w tym roku i jak zwykle za wcześnie dla mnie. W głowie kołacze się jedno pragnienie - uciec stąd na słoneczną plażę, uciec daleko, najlepiej na Jukatan. Plaże na Jukatanie to wspomnienie najbielszego na świecie piasku, najcieplejszej, najbardziej szmaragdowej wody, leniwego lotu pelikanów i wielogodzinnego leżenia w hamaku.
U mnie za oknem sypie śnieg. Wcześnie w tym roku i jak zwykle za wcześnie dla mnie. W głowie kołacze się jedno pragnienie - uciec stąd na słoneczną plażę, uciec daleko, najlepiej na Jukatan.
Rzadko zdarza mi się zachwycać plażą. No bo niby czym się tu zachwycać? Morze, piasek i ewentualnie palmy zrzucające kokosy. Ale plaże na Jukatanie to wspomnienie najbielszego na świecie piasku, najcieplejszej, najbardziej szmaragdowej wody, leniwego lotu pelikanów i wielogodzinnego leżenia w hamaku.
Po miesięcznej włóczędze przez Meksyk i Gwatemalę jukatańskie dzikie plaże zahipnotyzowały mnie do tego stopnia, że nie byłam w stanie oddalić się od nich nawet na hasło zwiedzania inkaskich grobowców, prastarych miast Majów czy nawet tutejszych jaskiń. Wszystko, co było oddalone od plaży stało się zbędne. Tak jak zbędne stały się rzeczy — ciuchy, kosmetyki, gazeta a nawet jedzenie. Jedynym niezbędnym pokarmem stało się słońce i niewyobrażalny błękit krajobrazu.
W cabanos czyli w szałasach stojących na plaży, będących alternatywą dla zatłoczonych, wielkich hoteli, nie ma podłogi. Pod łóżkiem wiszącym na sznurach, w białym piasku wydeptują ścieżki kraby. Oprócz gołej żarówki, którą należy przekręcić, kiedy wieczorem zostaje uruchomiony generator, nie ma tu niczego. Między palmami skryły się jednak eleganckie łazienki, wygodne hamaki i dobrze zaopatrzony barek. Migający ekran telewizora zastępuje niebo pełne gwiazd lub cienie palm przemieszczające się za wędrującym słońcem.
Burza, jakby nie chcąc płoszyć turystów, przychodzi nocą. Pohukuje groźnie na niebie. Rozczochrane palmy pochylają się ku ziemi pod naporem silnego wiatru. Wielkie krople żłobią ścieżki w białym piasku. Ale na nic nocne krzyki burzy. Przed świtem do moich uszu dobiega spokojny szum fal. To morze śpiewa swoją triumfalną pieśń. Świetlista kula wynurza się z wody na wprost mojego cabano. W ciągu kilku minut robi porządek na niebie i przegania postrzępione chmury. Wraz ze słońcem z okolicznych palm zrywają się do lotu pelikany. Suną za łódkami rybaków w nadziei łatwiejszej zdobyczy. Może któryś rzuci małą rybkę? Po ptakach na plażę wychodzi jogin z sąsiedniego szałasu. Wita dzień stojąc nago — zgrabna, ciemna postać na tle rozświetlonych słońcem fal. Sprzedawca słomkowych kapeluszy rozpoczyna swój leniwy spacer. Zanim goście z zimnej Europy wypiją poranną kawę, zdąży pozbyć się spodni. Kto by w raju nosił ubrania?
Szmaragdowy błękit wody i nieba z rzadka poprzerywany spiętrzonymi białymi falami zda się nie mieć końca. Wędrówka po mokrym piasku nie musi mieć celu. Ot, wystarczy chęć zbierania wielkich muszli bezczelnie wylegujących się między pęczniejącymi od wody orzechami kokosowymi. Jest ich tak wiele, że nie sposób wszystkich zebrać. Może lepiej siedzieć w wodzie? Lecz uwaga, kto do niej wejdzie, nie prędko z niej wyjdzie. Ciepłe fale zrobią masaż, a tym którzy stracą czujność, zabierze okulary lub kąpielówki.
Chcąc zakosztować kultury w obrębie plaży ruszamy z Papaya Playa do ruin Tulum, twierdzy Majów, wybudowanej nad samym morzem. 8 km pokonujemy w cały dzień. Fale zbyt natarczywie namawiają do skoków, pelikany przyciągają wzrok wodnymi popisami, orzechy kokosowe zachęcają do rozegrania krótkiego meczu. Najbardziej natarczywe są muszle. Układają się na naszej drodze, a potem obciążają plecak, nie przejmując się nadbagażem. Im bliżej Tulum, tym więcej skał. Trzeba się trochę natrudzić, wspinając w sandałach po mokrych kamieniach. Ostatni odcinek przed ruinami to niebezpieczne stromizny. Łatwo tam o zranienie. Trud wspinaczki nagrodzony zostanie widokami jak z folderów biur podróży, opalenizną godną gwiazdy filmowej i spotkaniem ze stadem ostronosów. Zabawne zwierzaki z długimi ogonami w paski baraszkują w gęstych chaszczach w pobliżu twierdzy.
Od strony nadmorskich skał Tulum nie jest chronione żadnymi bramkami, siatkami, czy budką ze strażnikiem. Wystarczy jednak wyjść z krzaków, by dostać się w samo centrum turystycznego zgiełku. Międzynarodowy tłum z przyklejonymi do oczu aparatami fotograficznymi zapamiętale fotografuje się na tle morza.
To drugie oblicze Jukatanu, kojarzące się z luksusowym betonem hoteli w Cancun, z restauracjami serwującymi europejskie jedzenie i z głośnymi dyskotekami w Playa del Carmen.
Odwiedzamy ją na chwilę skuszeni ofertą nurkowania. Kręcąc się wśród eleganckiego tłumu na głównym deptaku podejmujemy decyzję o ucieczce. Colectivo wiezie nas do pobliskiego Paamul. Znowu jesteśmy na pustkowiu, a chmury odgrywają przed nami pożegnalny spektakl. Za kilka godzin samolot zabierze nas do domu.
Głowa rejestruje pożegnalne obrazy plaży, uliczek. Usta zapamiętują smak ostatniego meksykańskiego obiadu. Kelner nuci melodię z Titanica. Skąd wie, że to już koniec? Zostawiamy mu napiwek ze wszystkich drobniaków, jakie mamy. Uśmiecha się na widok misternej wieży z pesos.
A ja uśmiecham się do zdjęć zrobionych na Jukatanie. Już nawet śnieg przestał mi przeszkadzać.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze