Zmiany, odc. 8
KAMELIA • dawno temuOna dzwoniła do NASZEGO domu! Miała na imię Anka i była kochanką mojego męża. Tak to się zaczęło. Zmierzch szczęścia, koniec kłamstwa, koniec mojego małżeństwa. Krzysiek studiował w dalekim, wielkim mieście. Jeździł na zajęcia co dwa tygodnie i uczył się tam. Wierzyłam w to. Nie pamiętam co, jako pierwsze, dało mi do myślenia. Chyba nic konkretnego, po prostu gdzieś tam w głowie zakiełkowało podejrzenie.
Czułam, że coś jest nie tak. Pocałunki jakie oddawał, sposób zainteresowania moją osobą, unikanie wzroku podczas poważnych rozmów lub luźnych, ale dotyczących tamtego miasta i studiów. Coraz więcej chwil, kiedy gorycz wlewała się do mojego serca. Wreszcie telefony… Nie było ich wiele, raptem kilka w ciągu paru tygodni, ale wykonała je jedna osoba. Tego byłam pewna. Sama odebrałam słuchawkę tylko raz, po to by przejść metamorfozę, bo któraż niewinna kobieta przypuszcza, iż w ciągu jednej sekundy może zmienić się we wściekłą lwicę, broniącą swego lwa, pana, samca, opiekuna stada…
Tamtego weekendu mieliśmy gościa. To był Marcin, mój szwagier. Atmosfera była napięta. Pokłóciliśmy się z Krzyśkiem o jego wyjazd do stolicy. On chciał pojechać tam, choć nie miał tym razem wykładów na uczelni. Ja oczywiście obstawałam przy tym, że jest to coś niepotrzebnego, a ojciec bardziej przyda się w domu. Wiedziałam już, że jego wyjazd miał związek z porannym telefonem. Właśnie wtedy przeszłam swą tajemniczą przemianę. Oddzwaniając, nie dałam Ance dojść do słowa. Gniew sam wylewał się z krtani i po tym, jak krótko powiedziałam jej o prawach jakie posiada, a właściwie o nieposiadaniu praw, a już zwłaszcza tego, aby zakłócać moje życie swoim głupim dzwonieniem, odłożyłam słuchawkę. To była scena jak z brazylijskiego serialu. Ona – zła, ja – obrończyni praw rodzinnych, po prostu Oskar za grę uczuć i emocji.
Dziwne, a może wprost przeciwnie – zwyczajne jest to, że po jakimś czasie śmiejemy się z naszych reakcji. Jak minął czas tego kryzysu, w chichot wprawiało mnie to wspomnienie, naiwność Don Kichota w walce z wiatrakami. Proste myślenie, że przez telefon zakończę sprawę kryzysu w moim związku. Ale tamtego ranka, a później stojąc w drzwiach przedpokoju, myśli miały zupełnie inny bieg.Jak zwykle rozwiązania tego typu historii mogły być dwa. Krzysiek mógł zostać, pomny na prośby i groźby żony. Wówczas życie potoczyłoby się innym torem… Ale co tu gdybać, tak się nie stało. Zostaliśmy w nieco zmienionym składzie: Ola, Marcin i ja, a chemiczny Krzysztof pojechał używać zabawy i wolności. Dużo wściekłości i bezradności wylało się w tamten piątek z moich oczu w obecności szwagra. Cóż, machina zmian została wprawiona w ruch i moje łzy nie mogły tego zmienić.
Mój mąż wrócił po trzech dniach. Atmosferę, jaka panowała jeszcze długo w czterech ścianach wynajętego mieszkania, mogłabym porównać do budyniu. Po jakimś jednak czasie emocje opadły i wszystko wróciło do, nazwijmy to, normy. Dzisiaj wiem, czego wówczas nie zrobiłam. Powinnam była wyrzucić Krzyśka z domu. Tak po prostu: spakować jego rzeczy i wystawić przed drzwi. Tym samym dać mu szansę na powrót… Czasami myślę sobie, że to, co się stało, też miało czemuś służyć, tylko że teraz tego jeszcze nie wiem. Być może za parę lat.
Ktoś mógłby spytać, dlaczego miałabym postąpić w sposób radykalny? Myślę, że odpowiedź jest prosta: jeśli da się palec, to biorący weźmie całą rękę. Pozwoliłam mu zdradzić raz, a Krzysiek skwapliwie skorzystał z zasady. Stał się chorą kończyną naszej rodziny. A przecież w Biblii też jest mowa o odcinaniu kończyn, które mogłyby prowadzić do złego… Po prostu bałam się zostać kaleką. I tak zapewne jest w tysiącu innych, podobnych przypadków. Kobiety dają siebie kawałek po kawałku. Nawet jeśli to boli, przyzwyczajają się do tego. Na własne życzenie rezygnują z partnerstwa, lojalności i wierności. Czy mamy rację robiąc tak? Nie mi jest to oceniać, ani nikomu. Historii jest przecież wiele. Jedno jest uniwersalne w tym wszystkim: mamy wolną wolę i nią się kierujemy. Cała reszta to tylko strach przed samotnością, miłość do dzieci, miłość do mężczyzny, chęć bycia kochanym choć przez chwilę…
Mój wybór był prosty: dałam mu szansę. Kochałam Krzyśka i po długich walkach z sobą, zapomniałam o zdradzie. Śmieszne jest to, że nie wzięłam pod uwagę faktu, iż on ZDRADZIŁ MNIE. Wykrzywił w ten sposób boski wymiar rodziny i miłości. Nic, co działo się później, nie było już takie, jak powinno. Ja również. Mówiąc metaforycznie: rykoszety decyzji najbliższych trafiają i modyfikują nasze własne wybory, czy tego chcemy, czy nie. Tak jest od zawsze i wtedy wolna wola gubi się w zawiłościach życiowych.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze