Słonie w Krainie Uśmiechu
EWELINA KITLIŃSKA • dawno temuW drodze powrotnej do Bangkoku spod granicy Tajlandii z Birmą i Laosem przejeżdżamy przez miejscowość Chiang Dao. Na południe od niej, nad rzeką Ping, mieści się obóz słoni. Będąc w Tajlandii, nie można ominąć takiego miejsca, zwłaszcza że nawet po krótkim pobycie łatwo daje się zauważyć, że słoń to zwierzę narodowe tego kraju. Wpisał się w jego kulturę i religię, często bywał obiektem czci.
Słoń jaki jest, każdy widzi. Wielki, zwalisty, gruboskórny i absolutnie nie można go wpuścić do składu porcelany! Jeden dzień spędzony w pobliżu tych zwierząt diametralnie odmienił moje zdanie o nich.
W drodze powrotnej do Bangkoku spod granicy Tajlandii z Birmą i Laosem przejeżdżamy z koleżanką przez miejscowość Chiang Dao. Na południe od niej, nad rzeką Ping, mieści się obóz słoni. Będąc w Tajlandii, nie można ominąć takiego miejsca, zwłaszcza że nawet po krótkim pobycie łatwo daje się zauważyć, że słoń to zwierzę narodowe tego kraju. Wpisał się w jego kulturę i religię, często bywał obiektem czci. Ba! Tajowie nieraz z dumą mówili nam, że kształt ich ojczyzny na mapie przypomina głowę słonia.
Powitanie na trąbie
Docieramy na miejsce. Tuż za progiem ośrodka witają nas słonie i ich treserzy. Zachęcają do przywitania się i oswojenia – w końcu najbliższe parę godzin przyjdzie nam spędzić w ich towarzystwie. Propozycja jest kusząca: zwierzęta demonstrują swoją siłę, podnosząc ochotników na trąbach. Gdy nadchodzi moja kolej, słoń unosi mnie w okamgnieniu do góry, a ja trzymam się kurczowo trąby. Niby banalne wydarzenie, ale dla mnie bezpośredni kontakt z największym ssakiem lądowym jest niezapomniany. Ląduję znów na ziemi i po raz kolejny zyskuję dowód na to, że Tajlandia słusznie jest nazywana Krainą Uśmiechu, bo wszystkim, którzy mają to doświadczenie za sobą, uśmiech nie schodzi z ust. Oprócz radosnych okrzyków słychać dźwięk migawek aparatów fotograficznych i trąbienie zwierząt, które dziękują w ten sposób, odbierając napiwek.
Program w ośrodkach szkoleniowych jest ustalony: najpierw pokaz umiejętności zwierząt, a potem przejażdżka na słoniu. Takich miejsc w Tajlandii jest wiele. To rezultat zmian, jakie wprowadzają władze, chcąc ocalić zwierzęta przed zagładą, jak również dostosowania się ich właścicieli do nowych realiów. Na początku XX wieku w Tajlandii żyło około 100 tysięcy słoni. Obecnie jest ich mniej niż 5 tysięcy! Przyczyną tak drastycznego zmniejszenia populacji było wykorzystywanie ich do ciężkiej pracy przy wyrębach lasu, zmniejszenie się ich naturalnego terytorium, polowania i kłusownictwo. Od 1989 r. zakazano wyrębu lasu. To na pewno pomogło zachować pogłowie słoni żyjących na wolności, ale nic nie dało tym, które wcześniej zatrudnione w tartakach, nagle znalazły się „na bezrobociu”. Ich opiekunowie szybko zrozumieli, że muszą je wykorzystać do innych celów niż dotychczas. Postawili na turystykę.
Kłopotliwy biały słoń
Obsługa ośrodka kieruje nas nad rzekę, gdzie dokonywana jest toaleta słoni. Będą przecież dla nas występować, więc muszą być czyste i schludne. Stoimy z koleżanką na brzegu i patrzymy, jak treserzy, stojąc na grzbietach zanurzonych w wodzie zwierząt, szorują je. Słonie wydają się zachwycone ochłodą, w końcu upał wszystkim daje się we znaki, jest około 40 stopni. Chyba nam współczują, że nie możemy wskoczyć do rzeki i wykąpać się z nimi, bo nabierają w trąby wody, podnoszą do góry i robią wszystkim prysznic. Wyglądają na rozbawione patrzeniem, jak ludzie z piskiem i śmiechem uciekają przed nieoczekiwaną kąpielą.
Za chwilę ma się odbyć pokaz, więc idziemy na widownię, w stronę wielkiego placu. Po drodze mijamy stoisko z bananami i trzciną cukrową. Starsza kobieta wyciąga do nas towar, nakłaniając do zakupu. Cena jest śmieszna, w przeliczeniu jakieś 3–4 złote. Bezgłośnie zgadzamy się, że pomysł zakupu jedzenia, którym zwykło się nagradzać słonie, jest genialny w swojej prostocie. Turyści dużo chętniej od dawania napiwków treserom kupują przysmaki dla zwierząt, aby móc je osobiście karmić. Korzyści z tego czerpią wszyscy: odwiedzający, słonie i sam ośrodek. Bo niestety słoń jest kosztowny w utrzymaniu. Dorosły osobnik musi zjeść w ciągu dnia od 150 do 200 kilogramów żywności. W czasach gdy nie były one jeszcze zagrożone i zajmowały należne sobie miejsce, mówiło się o unikalnych białych słoniach. Były uważane za święte i nie można było ich wykorzystywać do pracy. Na utrzymanie zwierzęcia, które nie pracuje, mogli pozwolić sobie tylko bardzo bogaci ludzie. Z tamtych czasów zachowało się powiedzenie: „podarować komuś białego słonia”. Oznacza ono obdarowanie kogoś niezwykle cennym i dodającym splendoru, ale bezużytecznym prezentem, na który trzeba łożyć niemałe sumy pieniędzy.
Niewiarygodni malarze
Zaopatrzone w smakołyki zajmujemy miejsca na widowni. Na arenę wkraczają zwierzęta niosące w trąbach tablicę z napisem „welcome”. Za nimi podążają inne, grając na tamburynie i dzwonkach. To naprawdę miłe powitanie. Rozpoczyna się prezentacja przeróżnych umiejętności: dźwigania kłód drewna, układania ich w stosy, współpraca kilku zwierząt jednocześnie. Słonie chodzą na dwóch nogach przednich, dwóch tylnych, robią układy różnych figur. Zaczynam się zastanawiać, czy nie jest to męczenie zwierząt, nawet jeśli wydaje się, że im samym te popisy sprawiają radość. Odkładam na później rozważania, bo przechodzimy do demonstracji precyzji. Jestem zaskoczona, że słonie potrafią grać w piłkę nożną! Stawiają ją na ziemi, cofają się, by wziąć rozbieg i kopią. Gol! Rozlegają się brawa na widowni.
Ale największe uznanie słonie wzbudzają na końcu występu. Trzej treserzy idą obok swoich podopiecznych trzymających w trąbach sztalugi, kubły z farbą i pędzle. Opiekunowie rozstawiają sztalugi w taki sposób, aby wszystko było widać. Słoń podchodzi do „płótna”, bierze w trąbę pędzel zamoczony w farbie i zaczyna malować. Niezwykle dokładnie i powolutku. Treser cały czas stoi obok i szepce słoniowi coś na ucho. Gdy kreska już jest namalowana, zwierzę oddaje pędzelek opiekunowi, ten macza go znów w farbie i podaje „malarzowi”. Na początku mam wrażenie, że będzie to przypadkowy obraz. Tymczasem po kilkunastu minutach widać dokładny zarys dzieła. Nie wierzę własnym oczom, więc mówię do koleżanki: „Czy widzisz to co ja? Czy ten słoń naprawdę namalował słonia?”. Potwierdza z takim samym niedowierzaniem. „To niewiarygodne!” – powtarzamy jedna przez drugą. Namalowany słoń jest taki, jakiego wiele osób nie umiałoby namalować. Stoi z uniesionymi przeciwległymi nogami i zadziera trąbę do góry, trzymając w niej kwiatek! Pracę można kupić zaraz po zakończeniu występu.
Pokaz kończy się paradą wszystkich artystów i ukłonami. Towarzyszy jej owacja publiczności na stojąco. Po niej słonie pędem rzucają się w naszą stronę, bo wiedzą, że czekamy na nie ze smakołykami. Łakomie wyciągają do nas trąby, by pochwycić trochę słodyczy.
Wejść słoniowi na głowę
Został nam jeszcze najważniejszy punkt programu – przejażdżka na słoniu. Aby turyści mogli łatwo dostać się grzbiet zwierzęcia, zbudowano z drewna specjalne wysokie konstrukcje. Słoń podchodzi do takiej platformy i człowiek, robiąc spory krok, może bez problemu usadowić się na siedzisku. Kiedy już siedzimy, przyzwyczajamy się do nowego środka transportu. Jest wysoko i trochę buja. Pewności siebie dodaje nam obecność poganiacza, który zasiada na głowie podopiecznego.
Kierujemy się w stronę rzeki. Słoń schodzi po stromym nabrzeżu, a my mamy wrażenie, że za chwilę zlecimy z siedzisk. Bezpiecznie jednak dostajemy się na drugi brzeg. Tam pnie się do lasu ścieżka, którą przebiega nasza trasa. Po kilkunastu minutach jazdy czujemy się już pewnie i na migi namawiamy poganiacza, żeby pozwolił nam usiąść na swoim miejscu. W Tajlandii często przychodzi nam porozumiewać się w ten sposób, bo Tajowie rzadko znają jakikolwiek język poza ojczystym. Ale poganiacz wie, o co nam chodzi, i kolejno wchodzimy słoniowi na głowę.
Zwierzę zasłużyło na nagrodę. Skończyły się nam banany i trzcina cukrowa, więc przy pierwszym leśnym stoisku tłumaczymy poganiaczowi (na migi, a jakże!), że chcemy zrobić zakupy. Kiedy już mamy co trzeba, trąba pojawia się tuż obok nas. Słoń wydycha powietrze i leci na nas ciepły powiew o sile takiej, jakby pochodził z odkurzacza. Zwierzę delikatnie odbiera rarytasy. Kiedy już nie chcemy więcej dawać, treser z trudem odpycha w dół trąbę łasucha. Pokrzykuje na niego i uderza kijem kilka razy. Chórem krzyczymy: „Nie bij go!”. Jak można karać takie sympatyczne zwierzę?!Cała przejażdżka trwa około godziny. Na pożegnanie dajemy naszemu ulubieńcowi resztę smakołyków i głaszczemy po trąbie. Kilka godzin spędzonych z tymi zwierzętami sprawiło, że postrzegam je inaczej. Łączą w sobie inteligencję, delikatność, skłonność do zabawy oraz niespotykaną siłę. Obiecuję sobie, że nigdy nie powiem na kogoś niezgrabnego „słoń w składzie porcelany”. Bo obraziłabym słonia.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze