New York, New York
JUSTYNA • dawno temuAch, Nowy Jork! Okrzyknięty stolicą świata, rozciąga się na powierzchni niemal stukrotnie większej niż moje rodzinne miasto i jest zamieszkany przez ponad osiem milionów ludzi. Jedni go uwielbiają, inni nie znoszą. Śmierdzi tu, straszny tłok, hałas – kręcą nosem. Ja należę do obozu zatwardziałych entuzjastów tego miasta.
Z głośników dobiega mnie głos konduktora: “Grand Central, ostatnia stacja”. Tłum wylewa się na peron i zwarty pędzi w kierunku wyjścia. Lawirując pomiędzy rozbieganymi nowojorczykami i turystami, którzy z zadartymi głowami podziwiają piękny gmach stacji, dopadam jednego z wyjść. W jednej chwili miasto ogłusza mnie: płynący ze wszystkich stron gwar, trąbiący na siebie taksówkarze i wycie ambulansów. Czuję tak częsty w tym miejscu przypływ entuzjazmu. Z uśmiechem na twarzy wtapiam się w pędzących chodnikiem nowojorczyków.
Pamiętam swoją pierwszą samodzielną wyprawę do New York City. Hałas, tempo życia ulicznego i ogrom otaczających mnie budynków przytłoczyły mnie. Musiałam dostać się do stacji metra, co za pierwszym razem wydaje się sporym wyzwaniem. Po przejściu kilku przecznic dopadły mnie wątpliwości, czy idę we właściwym kierunku.
Zagadnęłam kobietę, która właśnie mnie wyprzedzała. - “Metro? Chodź ze mną. Też tam idę”. Po czym pognała dalej. Lecąc za nią, próbowałam nawiązać rozmowę. Po chwili zapytała dokąd właściwie chcę się dostać. - „Ach, nie! To nie ta linia. Najlepiej weź zieloną!” Wciągnęła z torebki mapę. „Czwórkę lub piątkę — bo szóstka jest lokalna. Idź tą ulicą, na światłach w lewo, potem prosto…” - zasypała mnie objaśnieniami. „Zatrzymaj mapę. Nie ma sprawy. Powodzenia”. Po czym już jej nie było a ja zostałam na chodniku z mapą w rękach i mętlikiem w głowie. Linie metra na mapie wyglądały jak bezładnie splątane, różnokolorowe wstążki. Kierując się wskazówkami zabieganej nieznajomej, dotarłam jednak prosto do celu.
Po jakimś czasie, kiedy wypady do centrum miasta stały się codziennością, bez problemów rozplątałam węzeł gordyjski linii nowojorskiego metra.
Największą popularnością wśród turystów cieszy się najbogatsza dzielnica miasta, Manhattan. Skręcam w Piątą Aleję — jak zawsze jest tu mnóstwo ludzi. Ciekawe, dlaczego zawsze mam wrażenie, że to ja idę pod prąd? Szybko przekonałam się, że poruszanie się pośród takiego tłumu to umiejętność, którą trzeba opanować — tak jak jazdę na wrotkach. W innym przypadku utyka się co chwilę wśród maruderów lub turystów, którzy w każdym mijanym budynku widzą obiekt godny sfotografowania. Zresztą trudno im się dziwić. Wzdłuż Piątej Alei usytuowana jest większość ważnych atrakcji miasta. Kompleks Rockefeller Center, Empire State Building, Biblioteka Publiczna czy katedra Świętego Patryka — chociaż widziałam je tak wiele razy, zawsze z przyjemnością rzucam okiem na te okazałe budowle, kiedy jestem w pobliżu.
Owiewa mnie charakterystyczny, wykręcający nos zapach spalenizny, przyniesiony przez podmuch wiatru od strony budy z hot dogami. Uśmiecham się do siebie – w porównaniu z nowojorskimi hot dogami te serwowane w odrapanym blaszaku przy mojej podstawówce zasługują na miano wykwintnych. No, ale nikt tu nie oczekuje rozkoszy podniebienia po watowatej bułce z kiełbaską i wężykiem intensywnie żółtej musztardy. Tutaj liczy się czas, w jakim podadzą ci hot doga.
Zbiegam do stacji metra. Chwilę przyglądam się grupie ciemnoskórych, półnagich tancerzy — ludzie klaszczą ochoczo, wielu wrzuca pomięte dolary do czapki jednego z chłopaków. Schodzę kolejny poziom w dół, na jednym z peronów stoi skrzypek i rzępoli melancholijnie. Z papierowego kubka po kawie leżącego pod ścianą szczur wysuwa ciekawski pyszczek. Czuję mocny podmuch ciepłego powietrza, po chwili z łoskotem wtacza się na stację srebrzysty pociąg, targając włosy czekającym na peronie. Wsiadam do wagonu. Z chwilą, kiedy zamykają się drzwi, z siedzenia podnosi się starszy mężczyzna i zaczyna kazanie, chce nawracać ludzi. Część słucha, inni przysypiają lub czytają książki. Wiele osób bawi się iPodami. Błądzę obojętnym wzrokiem po twarzach ludzi wokół mnie. Azjaci, Hindusi, czarnoskórzy, biali. Ubrani z gustem i modnie lub w dresy i podarte tenisówki. Słodka anonimowość – w mieście, przez które płynie taka rzeka ludzi, nikt nie przejmuje się opinią innych. Po kilku minutach jazdy dojeżdżam do celu.
Jestem teraz w chińskiej dzielnicy. Mam wrażenie ze przeniosłam sie do południowo-wschodniej Azji: stragany na ulicach, krzyczący sprzedawcy, na wystawach lampiony i szyldy z chińskimi napisami. Zapach surowej ryby zmieszany z czymś bliżej nieokreślonym na stałe gości w chińskich kramach.
Przechodzę przez Columbus Park; ludzie grają w szachy i warcaby (kto wie, może nawet i w chińczyka). Zazwyczaj rano zbiera się tu spora grupa ludzi, która przy dźwiękach spokojnej muzyki płynącej z głośników ćwiczy Tai Chi. Urzekający widok.
Ulice prowadza mnie do SoHo, przeciskam się miedzy artystami wystawiającymi swoje prace, zaglądam w witryny galerii obrazów i rzeźb. Przemykam przez Wall Street, mijam ogromnego byka przy którym zawsze stoi grupa turystów. Chwilę przyglądam sie pracy robotników na miejscu dawnego World Trade Center, po czym skręcam do Battery Park, aby rzucić okiem na Statuę Wolności. Uliczni sprzedawcy zaczepiają mnie, oferując tanie okulary Gucci, torebki Louis Vuitton, płyty DVD z filmami, które jeszcze nie zeszły z ekranów kin.
Metro wiezie mnie na górny Manhattan: na Times Square jest najpiękniej w nocy, w dzień jednak też to miejsce ma swój urok. Przyspieszam kroku, widząc z daleka wejście do Central Parku. Czas na relaks. Wyleguję się na rozgrzanych słońcem głazach, obserwując innych, którzy przyszli odpocząć wśród drzew.
Nocna panorama Nowego Jorku nieustannie budzi mój zachwyt, cieszą mnie spacery po Moście Brooklińskim i uwielbiam dać się porwać prądowi nowojorczyków w godzinach szczytu. Dzień spędzony w Nowym Jorku nigdy nie jest zmarnowany. Jeśli pogoda nie dopisuje: muzea, wystawy, teatry, kina, koncerty – tu życie kulturalne kwitnie, możliwości spędzenia czasu jest mnóstwo.
Niezaprzeczalnie miasto ma swoją specyficzną atmosferę: zwyczaje i zachowania jego mieszkańców składają się na to, co nazywa się „nowojorską kulturą”. Życie płynie tu w szalonym tempie; maruderzy mają ciężko. Natomiast zachowanie wielu szybko żyjących ludzi też pozostawia wiele do życzenia: bywają bezczelni i pyskaci. Jednak kulturą miasta można szybko nasiąknąć i to zwykle z zyskiem dla siebie.
Nowy Jork faktycznie jest głośny, zatłoczony i nie jest to najczystsze miasto na świecie, jednak coś w nim jest takiego, co przyciąga tak wiele milionów ludzi, także mnie.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze