Gorączka zimnej, oscarowej nocy
BEATA IHNATOWICZ • dawno temuMieszkam z mężem, filmowcem, w Los Angeles już trzeci rok i właśnie teraz po raz pierwszy miałam okazję być na ceremonii rozdania Oscarów. Niecodzienne to zdarzenie było powodem przejścia na dietę, zrobienia sobie nowej fryzury, zakupienia kreacji oraz pożyczenia paru innych sukienek od przyjaciółek. Gdy nadszedł ostatni dzień lutego, po dyskusjach i prezentacji wszystkich możliwości mężowi, zdecydowałam się jednak na klasyczną “małą czarną”.
L.A. to stolica światowego kina i dom dla wielu gwiazd — i chociaż niektóre z nich, np. Alec Baldwin, ponoć tego miejsca nie cierpią, to i tak spędzają tu znaczną część swego czasu, bo to właśnie tutaj, a nie w Nowym Jorku, robi się karierę… Miasto żyje więc dla filmu i filmem, a w miarę zbliżania się okresu oscarowego gorączka związana z wyścigiem po nagrody rośnie niemalże z dnia na dzień, a raczej: z wieczoru na wieczór, po drodze zahaczając o Golden Globy, Independent Spirit Awards, by osiągnąć swój szczyt w noc wręczania nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej.
Mieszkam z mężem, filmowcem, w Los Angeles już trzeci rok i właśnie teraz, po raz pierwszy miałam okazję być na ceremonii rozdania Oscarów. Niecodzienne to zdarzenie było powodem przejścia na dietę, zrobienia sobie nowej fryzury, zakupienia kreacji oraz pożyczenia paru innych sukienek od przyjaciółek. Gdy nadszedł ostatni dzień lutego, po dyskusjach i prezentacji wszystkich możliwości mężowi, zdecydowałam się jednak na klasyczną “małą czarną”.Oboje wystrojeni i uśmiechnięci, z biletami w kieszeni, na dwie godziny przed czasem wyruszyliśmy w kierunku Hollywood spodziewając się porządnych korków — a tymczasem podróż minęła płynnie i szybko. Uśmiechnięta policja w białych rękawiczkach, używając helikopterów, samochodów, rowerów i nóg przejęła delikatnie, acz stanowczo pełną kontrolę nad miastem. W centrum niektóre ulice pozamykano dla ruchu, lawirowaliśmy więc w labiryncie betonowych zapór wyznaczających drogę. Samochodów było coraz mniej, limuzyn przybywało — i tylko ci, którzy, tak jak my, mieli specjalną nalepkę na szybie w aucie, mogli posuwać się dalej, pod nowy Kodak Theatre. Dziwne to było wrażenie — tak na co dzień żywy, pełen ruchu ulicznego Hollywood Boulevard nagle święcący pustkami, mimo całej swej odświętności, przywoływał na myśl stan jakiegoś zagrożenia… Po drodze mijaliśmy przechodniów oraz fanów z niecierpliwością wyglądających swoich idoli w samochodach. Nie wiedząc jednak, kto jedzie, machali wszystkim po kolei i przez moment można było poczuć się jak w filmie… Zauważyłam także protestujących z transparentami, ale tych była zdecydowana mniejszość. Wszystko to razem, przesuwając się powoli przed moimi oczyma, tworzyło naprawdę surrealistyczną scenerię.
Nagle stanęliśmy, ktoś otworzył drzwi auta, podał mi elegancko rękę i powiedział: “Witamy na 76-stych Oscarach!”. Nie zdążyłam nawet chwycić futerka z tylnego siedzenia, ale nie było już odwrotu, trzeba było wysiąść. Odprowadzono nam samochód i znaleźliśmy się w tłumie zaproszonych, fotoreporterów, policjantów i ochroniarzy. Po przebyciu kontroli za pomocą wykrywacza metalu, ponownym sprawdzeniu biletów i dowodów tożsamości — zupełnie jak na lotnisku - “wylądowaliśmy” na czerwonym chodniku wśród śmietanki dzisiejszego przemysłu filmowego i innych ważnych osobistości. Wszyscy bardzo eleganccy i uroczyści, panowie w czerni i bieli, panie raczej w kolorach i długich sukniach, czasem z trenami — trzeba było uważać, by ich im nie przydepnąć. Wokół wrzaski, trzask aparatów fotograficznych, piski, oklaski, błagalne okrzyki i, oczywiście, wyznania miłosne… Wtedy przemknęło mi przez myśl, że podobnie, jak my teraz, musieli się czuć wieki temu ci, którzy wśród wiwatów wchodzili do starożytnych amfiteatrów, by za chwilę stać się bohaterami krwawych igrzysk.
Otrząsnęłam się, ściągnęłam ramiona do tyłu, pierś do przodu, ścisnęłam mocniej rękę męża i ruszyliśmy przed siebie trochę stremowani. Przed nami wyrosła ściana kamer telewizyjnych z całego świata. Chciałam pomachać do obiektywu, żeby rodzina i przyjaciele przed telewizorami nas zauważyli, ale naprawdę nie było wiadomo, gdzie spojrzeć. Kamery były wszędzie. Tuż przed nami szedł niebieskooki Jude Law, aktor nominowany za główną rolę we “Wzgórzu Nadziei” i też rozglądał się nieco bezradnie. Wyjące fanki na jego widok prawie pospadały z trybun! Reżyserka Sophia Coppola wyglądała ślicznie i z klasą w czarnej, skromnej sukience, a towarzyszył jej sławny tato. Chciałam bardzo zobaczyć jej aktorkę z “Między słowami” - Scarlett Johansson, którą w tak młodym wieku okrzyknięto już “nową Marylin Monroe”, ale nie było jej nigdzie — chyba jeszcze nie przybyła, a może już znikła w budynku? Nieopodal wesoła grupka hobbitów z “Władcy Pierścieni” machała do zgromadzonej publiczności. Z daleka mignęła wysoka, smukła postać Nicole Kidman. Fotografowie, uginający się pod kompletami aparatów, krzyczeli: „hej, czy jest już Charlize (Theron)?”. Dziewczyny czekały na Orlando Blooma. Błyski fleszy oślepiały. Spostrzegłam Marcie Gay Harden w zaawansowanej ciąży udzielającą wywiadu i zastanowiło mnie, jak ona może się teraz czuć. Mimo słonecznej pogody było strasznie zimno, na szczęście przestało na ten jeden dzień padać. Widząc kobiety w bardzo lekkich, wiosennych, dekoltowanych kreacjach wiedziałam, że i one marzną, a musiały wyglądać olśniewająco i cały czas się uśmiechać. Cóż, zawód aktora wymaga poświęceń!
Wydawało się, że każdy stara się iść jak najwolniej, by w ten sposób maksymalnie wydłużyć marsz po najsławniejszym chodniku świata, a jednocześnie najlepszym z możliwych wybiegów mody. W ten sposób, po dość długim spacerze, znaleźliśmy się w środku Kodak Theatre. Skierowano nas na górne piętro — dolne było zarezerwowane dla nominowanych i specjalnych gości. Rozgrzałam się lampką szampana i z górnego balkonu przyglądałam sławom, choć było mi trudno ich rozróżnić z wysokości. Na nasze piętro zawędrowała aktorka nominowana za rolę w “21 Gramów”, Naomi Watts (słynna z wcześniejszego “Mulholland Drive” Lynch’a). Mam świetną pamięć do twarzy, dzięki czemu rozpoznałam Naomi. Nie było to bowiem takie łatwe — nie wyróżniała się niczym szczególnym od innych pań, a cielista jasność jej kreacji od Versacego w połączeniu z beżem makijażu i blond włosami czyniła ją wręcz “przezroczystą”. Miałam zupełnie inne wyobrażenie o gwiazdach, dopóki ich nie zobaczyłam na własne oczy. Widać było, że jest bardzo spięta. Później, na scenie, prezentowała się jednak wspaniale.
Powoli zbliżał się czas zajęcia miejsc na widowni, o czym co pięć minut przypominano wszystkim przez głośniki; usiedliśmy więc w swoich fotelach na balkonie i zaczęło się. Scenografia iskrząca tysiącami gwiazdek wprowadziła obecnych w odpowiedni nastrój, choć amfiteatralna budowa widowni nieodwołalnie kojarzyła się znów z rzymskim Koloseum. Kamery, bezszelestnie poruszane automatami i komputerami, także i tu były wszechobecne. Tylko gdzie podziało się krwawe widowisko? Musiałam przerwać te myśli, ponieważ na scenie pojawił się przywrócony do godności głównego prezentera Billy Crystal. Jego dowcipne komentarze i występy były gwoździem programu.
W trakcie licznych przerw na reklamy publiczność wychodziła do foyer i popijając szczodrze serwowane drinki, śledziła akcję na wielkich ekranach doskonałej jakości telewizorów cyfrowych. Niektórzy wybrała tę ewentualność na większość czasu trwania uroczystości, a widoczność tutaj była właściwie lepsza.
Tegoroczne Oscary nie przyniosły żadnych niespodzianek — przyznano je twórcom typowanym już od dawna: przede wszystkim tryumfował “Władca Pierścieni”, który zebrał łącznie aż 11 nagród, bijąc na głowę pozostałe tytuły i włączając się w ten sposób do elitarnego grona najbardziej uhonorowanych filmów w historii kina, na równi z "Ben Hurem" oraz "Titanikiem". Wiele osób było rozczarowanych takim rozwojem sytuacji, czując, że inne filmy bardziej zasługiwały na wyróżnienie — jak chociażby pięknie zrobiona i sfotografowana “Dziewczyna z Perłą w Kolczyku”. Już po raz kolejny decyzja jurorów potwierdziła hollywoodzką prawdę — że liczy się przede wszystkim komercyjny rozmach i wpływy z kas biletowych. Żałowaliśmy, że świetne, bardzo mocne brazylijskie “Miasto Boga” nie dostało żadnego Oscara, pomimo aż czterech nominacji. Naprawdę oryginalnym akcentem uroczystości była wygrana Sofii Coppoli za scenariusz; szkoda, że jej film nie zdobył więcej nagród. Bardzo wzruszona była Charlize Theron, przyjmując nagrodę za najlepszą rolę kobiecą w smutnym, przerażającym “Monster”. Wieczorowi jednak brakowało silnie ekscytujących momentów, takich jak zeszłoroczna wygrana “Pianisty” Romana Polańskiego.
Obserwując dorobek filmowy ostatnich dwunastu miesięcy nasunęło mi się spostrzeżenie: dwa tysiąclecia dzielą nas od czasów rzymskich rozrywek, a niewiele się zmieniliśmy. Ludzie są tacy, jacy byli. W głębi duszy ulegamy nadal pierwotnym instynktom. W filmach się przecież głównie zabija, morduje, gwałci, strzela, bije i nie tylko… Weźmy chociaż pod lupę takie tytuły jak “Monster”, “Władca Pierścieni”, “Rzeka Tajemnic”, “21 Gramów”, “Pan i władca” czy nawet z pozoru niewinnych “Piratów z Karaibów”. A “Pasja” Mela Gibsona? Choć fizycznie nieobecna jeszcze na ekranie Kodak Theater, była tematem wielu rozmów i wzbudzała najwięcej kontrowersji. Od momentu premiery w Środę Popielcową, wbrew przewidywaniom krytyków, tytuł ten zarobił już przeszło 100 milionów dolarów. Dobitnie pokazuje okrucieństwo; sugestywne, plastyczne sceny znęcania się nad Chrystusem. To nie każdego odstrasza — obraz bije rekordy oglądalności i być może zostanie hitem wszechczasów, zgarniając w przyszłym roku wszystkie oscarowe statuetki. Chyba tylko w “Dziewczynie z Perłą w Kolczyku” i “Między słowami” nikt nie ginie. Gdyby zebrać wszystkie trupy, jakie ścielą się gęsto w najnowszych produkcjach, można by zapełnić nimi porządny cmentarz. Takie cmentarze zmarłych bohaterów filmowych nosimy potem długo w sobie. Czy na tym powinna polegać rozrywka? Czy my, odbiorcy naprawdę to lubimy i tego potrzebujemy? Pragniemy krwi?
Po zakończeniu uroczystości goście tłumnie wylali się z teatru. Prezenterzy, artyści no i oczywiście zarówno przegrani jak i zwycięzcy dzierżąc dumnie złote statuetki szli na górne piętro kompleksu na ekskluzywny “Governors ball”, który miał gościć około 1650 osób. Udało mi się wtedy spotkać mojego ulubieńca, Johnny’ego Deppa z żoną Vanessą Paradis — i tu doznałam rozczarowania — Johnny jest bowiem, wbrew ekranowemu wrażeniu, bardzo drobnym, niewysokim mężczyzną! Jednak jego czar jest wielki… Poza tym na bal udawali się piękna księżniczka elfów Liv Tyler, Chris Cooper, agent 007 Pierce Brosnan z małżonką, John Cussack i wielu, wielu innych. Na tej i innych jeszcze imprezach w obrębie Hollywood i Beverly Hills, na które bilety są dosłownie bezcenne, bawiono się do samego rana.
Większość gości, tak jak i my, udała się na parkingi i rozjechała do domów. Zimno tak dawało się we znaki, że marzyłam tylko o kubku gorącej herbaty z cytryną. Mimo wszystko, to był gorący wieczór!
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze