Żywa bogini w Katmandu
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuPrzy gwarnym placu Basantapur w starym domu-świątyni mieszka Kumari, żywa bogini, kilkuletnia dziewczynka uznana za inkarnację bogini Taledźu. Boginię wybiera się spośród 4-5 letnich dziewczynek. Mieszkająca w pałacu bogini nie pobiera nauk, nie spotyka się z rodziną i przyjaciółmi, nie odwiedza ją lekarz. Osobom z naszego świata trudno pojąć, jak małe dziecko może być boginią i dlaczego jej własna matka godzi się na to, żeby nie miała dzieciństwa.
W plątaninie uliczek rozpychają się riksze. Klaksony i dzwonki rozpoczynają swój koncert wcześnie rano. Właściciele kramów dopiero uchylają drewniane okiennice i strącają kurz ze swoich towarów, kiedy hinduscy bogowie przyjmują pierwsze ofiary. Zakamarki miasta pełne są wizerunków bogów, starych posągów i świątyń. Kobiety w kolorowych sari znoszą bogom kwiaty, skorupy kokosa, ryż, czerwony proszek. Podróżni, którzy trafiają tu po raz pierwszy, są w stanie jedynie chłonąć kolory, wciągać w nozdrza nowe zapachy i uspokajać umysł, próbujący analizować tysiące bodźców. Nie sposób pojąć wszystkie gesty, zrozumieć krwawe ofiary.
Krowy przechadzające się uliczkami Thamel dostojnym chodem wymuszają spokój na śpieszących się ludziach. Katmandu, stolica Nepalu choć tłoczna, głośna i tonąca w spalinach, każe dystansować się od doczesności. Jak każde współczesne miasto Katmandu ma drugą, brzydką twarz. Trudno nie widzieć śmieciowych wzgórz osuwających się do rzeki Bagmati. Spacer poza turystyczną dzielnicą to gwałt na uszach i płucach. Zanieczyszczenie powietrza jest tu chyba większe niż w Chinach a ryk starych silników i klaksonów odbiera zdolność skupienia myśli. Lotnisko w Katmandu ma tylko jeden pas startowy pracujący bez wytchnienia. Co minutę samoloty wyrzucają na płytę lotniska poszukiwaczy przygód i duchowości z całego świata. Na jedynej taśmie bagażowej robią się zatory. Kartony powiązane nylonowymi sznurkami mieszają się na podłodze z kolorowymi plecakami. Lekko zadziwieni turyści od początku pobytu w Nepalu dostają lekcję z opanowania.
A potem uczą się patrzeć na nowo. Przestają analizować i szukać zrozumienia. Przyjmują Katmandu takim, jakim jest i starają się to przełożyć na życie.
Przy gwarnym placu Basantapur w starym domu-świątyni o zdobionych drewnianych oknach mieszka Kumari, żywa bogini, kilkuletnia dziewczynka uznana za inkarnację bogini Taledźu. Boginię wybiera się spośród 4–5 letnich dziewczynek z newarskiego klanu złotników i srebrników, wywodzących się z rodu Śakjów, tego samego, co ród Buddy.
Wszystko zaczyna się od snu matki. Jeżeli pojawi się w nich czerwony wąż (którego ujrzał władca podczas gry z boginią Teladźu), to znak, że jej córka może być Kumari. Ale sen nie wystarczy. Ciało dziewczynki musi być bez skazy, liczą się nie tylko długie palce i piękne paznokcie ale też mały język i określony kolor karnacji. Przyszła Kumari musi być też dobrze wychowana i mieć horoskop harmonijny z horoskopem króla. Jej odwagę sprawdza się podczas specjalnej próby – kandydatka powinna bez płaczu przejść przez salę pełną okropieństw m.in. zakrwawionych bawolich łbów i strasznych głosów. Próby wieńczy rozpoznanie w obecności kapłanów drobnych przedmiotów należących do poprzedniej Kumari.
Kiedy nie ma już wątpliwości, że to bogini, dziewczynka przeprowadza się do bahalu i mieszka tam do pierwszej krwi menstruacyjnej lub skaleczenia. Aby uchronić Kumari przed zranieniem przydziela się jej specjalną opiekę. Bogini mieszkająca w pałacu nie pobiera nauk, nie spotyka się z rodziną i przyjaciółmi, nie odwiedza ją lekarz. Całe dnie spędza w swoim pałacu przygotowując się do ceremonii i przyjmując wiernych, którzy składają jej dary i całują w stopy. W zamian otrzymują błogosławieństwo.
Kumari rzadko pokazuje się turystom i wiernym. Robi to między innymi z okazji pierwszego dnia roku. Objeżdża wówczas miasto w specjalnej lektyce, bo jako istota nieziemska nie może stąpać po ziemi.
Na próżno zadzieramy głowy wpatrując się w okna jej domu. Są otwarte, dobiegają do nas strzępy rozmów i gruchanie gołębi, które zapewne z błogosławieństwem Kumari rozgościły się na dziedzińcu i zostawiają ślady odchodów na ciemnym drewnie.
Musimy zadowolić się widokówką z wizerunkiem małej bogini. Patrzy z niej poważna dziewczynka w jaskrawym makijażu. Na jej twarzy nie maluje się żadne uczucie. Trudno więc zgadnąć, czy jest szczęśliwa, smutna czy radosna. On sama pewnie o tym nie myśli.
Osobom z naszego świata trudno pojąć, jak małe dziecko może być boginią i dlaczego jej własna matka godzi się na to, żeby nie miała dzieciństwa.
Mała żebraczka o wielkich oczach stuka w szyby taksówki, którą wracamy na lotnisko. Może gdyby urodziła się w innej kaście i jej matce przyśnił się czerwony wąż, siedziałaby teraz w pałacu przy placu Basantapur? Jej jednak pisana jest inna karma.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze