Filmowe scenografie marokańskiego południa
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuPięć dni w wynajętym samochodzie. Setki kilometrów uciekających spod przymkniętych powiek. Monotonia kamienistego płaskowyżu przeplatana stromizną górskich dróg, szelestem strumyków, sekretną ciszą kazb i leniwym beczeniem owiec. Jedziemy na południe Maroka, trasą jeszcze w XIX wieku przemierzaną przez karawany, prowadzące sudańskich niewolników.
Pięć dni w wynajętym samochodzie. Setki kilometrów uciekających spod przymkniętych powiek. Monotonia kamienistego płaskowyżu przeplatana stromizną górskich dróg, szelestem strumyków, sekretną ciszą kazb i leniwym beczeniem owiec. Jedziemy na południe Maroka, trasą jeszcze w XIX wieku przemierzaną przez karawany, prowadzące sudańskich niewolników, wśród plenerów jakich nie powstydziłby się scenograf z najbardziej wybujałą fantazją.
Trasa meandruje między groźnymi szczytami Atlasu, gajami palmowymi, dziwacznymi formacjami skalnymi wąwozów by dotrzeć do piaszczystych wydm Merzugi.
Za nami gwarny Marrakesz i przydrożne palmy. Auto wznosi się lub opada ku pustoszejącemu krajobrazowi hamady, przedpola Sahary. Surowe skały i kamieniste pola z rzadka urozmaicone zielonymi dolinami przyciągają pasterzy ze stadami owiec. Mijamy wsie sczerniałe od dymu z tagine, którego aromatyczny zapach unosi się wśród zakurzonych uliczek. Gonieni rzewnym zawodzeniem muezina walczymy z oszalałym błędnikiem na przełęczy Tiszka, otumanionym mdłościami umysłem rejestrując w pamięci drogowe esy floresy. Czuję żal i ulgę, kiedy zjeżdżamy na pomarańczowo-zielony płaskowyż. Raz po raz wyrastają z niego zadziwiające bajkowymi kształtami ksary. Południowe Maroko kryje wiele malowniczych, solidnie ufortyfikowanych wsi plemiennych, zamieszkanych przez Berberów, Żydów i grupy Heratin, czarnych potomków niewolników z Sudanu. Wzniesione zostały z pise, mieszaniny piasku, błota i słomy, jedynego dostępnego tu budulca. Żeby mogły powstać potrzebna była rzeka. Do przetrwania potrzebna im susza. Deszcze rozmywają wymyślne, bogato zdobione geometrycznymi wzorami budowle z wieżyczkami. Na szczęście dla nich bardzo rzadko tu pada.
Otoczone pióropuszami palm do zdjęć pozują kazby, piaskowe fortece. To dla najsłynniejszej z nich Ait Benhaddu turyści gotowi są znosić niewygody podróży. Polubili ją też filmowcy. To tu kręcono między innymi „Jezusa z Nazaretu”. Senna od upału osada na brzegu wyschniętej w porze naszej wizyty rzeki Mellah nie przypomina największych atrakcji turystycznych z innych regionów Maroku. Nieliczni mieszkańcy jakby z obowiązku zaczepiają nas leniwym „hello”. Kury biegają po ścieżkach. Ciszę przerywa tylko szum wiatru, również rozleniwionego południem.
„Atlas Film Corporation Studio” w pobliżu Warzazatu ma tę samą prowincjonalną atmosferę. Dotykamy dekoracji do „Gladiatora”, „Pasji”, „Pod osłoną nieba” czy „Helikopter w ogniu”, szukając magii kina. Zamiast niej w zniszczonych gipsowych scenografiach odnajdujemy pożerającą wszystko potęgę czasu.
Filmowe plenery ciągną się kilometrami. Wystarczy zjechać z głównej drogi i wejść do pierwszej napotkanej kazby w dolinie Wadi Dara. Na spotkanie wybiegają dzieci z pobliskiej wioski, gotowe zaprowadzić nas do cytadeli. Nastoletnia piękność w różowej chuście popycha wielkie, skrzypiące drzwi. Gliniane schodki łączą kilka pomieszczeń zaanektowanych przez tutejszych wieśniaków na obory i spiżarnie. W półmroku potykamy się o kolby suszonej kukurydzy.
Gdybyśmy chcieli zajrzeć do wszystkich mijanych po drodze ksarów i kazb roku by nie starczyło. Nam ledwie starcza czasu na krótki zachwyt. Błądzimy w różowo-szaro-pomarańczowych skałach wąwozu Dades. Moczymy nogi w chłodnej rzece w wąwozie Todra, dając się przytłoczyć ogromowi trzystumetrowych pionowych skał.
Podpatrujemy życie w oazach, wyglądających jak soczyste krople zieleni wśród spieczonego pejzażu marokańskiego południa. Nie ma tu turystycznych udogodnień, pędzących ludzi, klaksonów i spalin. Nie brakuje za to codziennego trudu ludzi i zwierząt. Daktyle, granaty, kapusta. Czas zbioru i czas siewu. Wieś taka odmienna od polskiej a jednak taka sama.
Droga goni horyzont kolejną godzinę. Który to już dzień na bezdrożu? Wspomnienie własnego łóżka blaknie w ostrym afrykańskim słońcu. Wśród zakrętów, czarnych namiotów nomadów i ludzi pojawiających się nie wiadomo skąd i znikających nie wiadomo gdzie, śpiewa wiatr ocierając się o kamienie i piasek niesiony z pustyni. Z każdym kilometrem więcej piasku. Merzuga znana wcześniej jako maleńki punkt na Saharze zmienia się w miejsce realne, ale trudne do uwierzenia. Bo jak uwierzyć, że pomarańczowe kopce okalane siecią ścieżek to miejsce na Ziemi a nie obcej planecie?
Gwiazdy wiszą tu na wyciągnięcie ręki i zdają się kołysać w rytmie berberyjskich bębnów. Gliniane ściany przypadkowej oberży zatrzymują dzienny upał i brzęczenie much. Małe okienko wychodzi na morze piasku. Wystarczy poczekać, by świt przyprowadził karawanę.
Czarne sylwetki kobiet unoszą w pożegnalnym geście dłonie malowane henną. To już ostatnie kadry południowomarokańskiego filmu drogi.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze