Zaginiony gringo, czyli podróż w czerwonej "więźniarce"
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuWcale nie zamierzaliśmy wchodzić na ten wulkan. Ale skoro los zagnał nas w jego sąsiedztwo, to przecież nie mogliśmy przejść obok niego obojętnie? A wszystko z powodu strajku transportowców w Gwatemali. Zachciało im się zablokować drogi wylotowe z Ouetzaltenango.
Marzyło nam się pływanie łódką po szmaragdowej wodzie jeziora Atitlan, a zamiast tego siedzimy w kolejnym chicken busie i jedziemy do San Marcos, jedynej miejscowości, do której droga nie została zamknięta.
Tłoczymy się w towarzystwie pięćdziesięciu kolorowo ubranych Indian i niezliczonej ilości pakunków z zielskiem rozmaitym i zwierzyną wszelką, na szczęście drobną. Jakaś przerażona kura postanawia uwolnić się z worka, tłukąc skrzydłami nad moją głową. Jej właściciel — żylasty Quitche z niewzruszonym spokojem przywiązuje łapy ptaka do półki. Sprzedawca biletów niczym wprawny akrobata wędruje po oparciach siedzeń pobierając opłaty za przejazd i hojnie obdarowując podróżnych szczerbatym uśmiechem. Za oknem migają wszystkie odcienie zieleni. Wilgotna duszność oblepia ciało. Stary głośnik całą swoją mocą ryczy „Last christmas I gave you my heart”, choć do świąt jeszcze dobry miesiąc. Nasz pojazd dławi się i krztusi pokonując kolejne wzniesienie. Kiepski stan techniczny nadrabia wyglądem – jest pokryty kolorowymi napisami i obwieszony mrugającymi światłami. W atmosferze jarmarku dojeżdżamy do San Marcos. Miasteczko to zaledwie parę straganów z owocami, wąskie uliczki i chude psy rozgrzebujące sterty śmieci.
Co tu robić z tak szczęśliwie rozpoczętym dniem? Tajamulco, najwyższy wulkan w Gwatemali i całej Ameryce Środkowej kusząco majaczy w oddali. Czy prawdziwi podróżnicy mogą przepuścić taką okazję?
Jedziemy stopem wyżej i po godzinie stoimy pod wulkanem. Całkiem przyjemne miejsce. Żółte kwiatki jaśnieją na polance, miękkie śnieżnobiałe chmury ułożyły się w dolinie, gdzieniegdzie widać stada pasących się owiec. Zapowiada się sielski spacer. Górka wydaje się mała i przyjazna. Jest już wprawdzie grubo po południu, a szczyt ma 4220 metrów n.p.m., ale przecież jesteśmy silni, młodzi i co to dla nas taka górka! Dzielimy się na grupki. O piątej na dole — krzyczymy za Tomkiem, którego sylwetka szybko ginie nam z oczu. Chcemy zdążyć na ostatni autobus do San Marcos, bo po zmroku nic nie jeździ po tutejszych krętych drogach.
Wspinamy się niespiesznie, tak nam upływa godzina. Jest miło. Słońce przygrzewa a widoki powodują, że zaczynam żałować, że mam tylko jedną parę oczu. Idziemy drugą godzinę. Widoczna dotychczas ścieżka zlewa się z setką drobnych korytek, wyżłobionych kiedyś przez lawę.
Zaczyna padać a szczyt zakrywa sina mgła. Jest mniej miło. Idziemy kolejną godzinę. Szczelnie zapinamy kaptury a dłonie chowamy w rękawy. Szczyt znika w gęstej, złowieszczej chmurze. Już wcale nie jest miło. Schodzimy, bojąc się, że nie dalibyśmy rady zdobyć szczytu przed zmrokiem. Dołączamy do reszty grupy. Brakuje Tomka. Pewnie zszedł z drugiej strony wulkanu i sam wróci do hotelu – myślimy, jednak niepokój nas nie opuszcza. Zjeżdżamy do San Marco ostatnim autobusem licząc, że nasz wysportowany towarzysz już odpoczywa w hotelu. Z nadzieją zaglądamy do jego ciasnego jak składzik na szczotki pokoiku. Tomka nie ma!
Tymczasem ciemności zakryły miasteczko i nawet wychudzone psy ułożyły się do snu. Czekamy kolejną godzinę, w trakcie której w naszych głowach powstają najczarniejsze scenariusze. Oczyma wyobraźni widzimy nagłówki w polskich gazetach „W dzikiej Gwatemali zaginął Polak”, „Wyprawa Polaków zakończona tragicznie”, „Niebezpieczny wulkan pochłania Polaka”. No nie, nie będzie się prasa karmić naszym kolegą! – postanawiamy. Szukamy posterunku policji. Specjalnie wyselekcjonowana grupa w składzie: trzech rosłych mężczyzn i jedna mniej rosła, ale za to rozumiejąca piąte przez dziesiąte po hiszpańsku kobieta, czyli ja, rusza na spotkanie z gwatemalskimi stróżami prawa. Pomagając sobie językiem ciała, tłumaczę mundurowym, że “kolega”, “góra”, “mgła”, “zaginąć”, “i co robić?”. O dziwo rozumieją i mówią, że nic nie poradzą. W taką mgłę nawet z najlepszym sprzętem nikogo w nocy nie znajdą. Mogą nas jedynie zawieźć do Bomberos Voluntarios, stacjonujących wysoko w górach. Bomberos Voluntarios to straż pożarna, pogotowie i GOPR w jednym. Z tym, że te wszystkie funkcje spełniają tutaj dwie osoby i trzy samochody z lat sześćdziesiątych darowane przez Amerykanów. Policjanci pakują nas do błyszczącego jeepa i wiozą na górę. Mgła jest tak gęsta, że światła samochodu z trudem odnajdują zakręty drogi. W budynku tak niskim, że ledwie widać go zza ustawionych przed nim samochodów, spotykamy dwóch Indian w za dużych kurtkach.
Bomberos rozpoczynają przesłuchanie – jak wyglądał nasz amigo, czy miał sprzęt, odpowiednią odzież, latarkę, jedzenie. Nie, nie, nic nie miał. "To po co tam poszedł?" - pytają. Odpowiadam, że jest trochę loco (szalony), bo jak inaczej wytłumaczyć im sportowego ducha Tomka. Ze zrozumieniem kiwają głowami, jakby codziennie szukali w górach szalonych Polaków. Mówią, że do rana nic nie zrobią ze względu na ciemności, mgłę i brak ludzi. Rano siły ratownicze nadal będą cierpieć na deficyt ochotników, ale przynajmniej będzie jasno. Możemy się tu zdrzemnąć, jeżeli chcemy. Spoglądam na betonową podłogę, miny moich towarzyszy i negocjuję warunki nocnego zjazdu do miasteczka. Lepszy już składzik na szczotki niż goły beton. Kolejną godzinę spędzamy w blaszanej, czerwonej amerykańskiej „więźniarce”, która tutaj robi za samochód pogotowia, ale — jak przyznaje jego kierowca — jeszcze nigdy nie zdążyła na czas dojechać do potrzebującego.
Na akcję poszukiwawczą umawiamy się o szóstej, kiedy wstaje słońce. Po bezsennej nocy zrywamy się o czwartej i pędzimy na plac, z którego o piątej ma odchodzić autobus na górę. Mija piąta, a autobusu brak. Podobno następny będzie o ósmej! Zdesperowani postanawiamy łapać stopa. Wkrótce siedzimy z parą Gwatemalczyków „na pace” i rozgrzewamy zmarznięte dłonie własnym oddechem. Pada deszcz, a im wyżej, tym mgła staje się gęstsza. Bomberos już na nas czekają. Przesiadamy się do „więźniarki”. Pod wulkanem panują fatalne warunki – silny wiatr, mgła i temperatura poniżej zera. Wolimy nie myśleć o tym, co grozi Tomkowi, gdyby był na szczycie. Ponieważ w takich warunkach nie mamy szansy na wspinaczkę, postanawiamy najpierw popytać w okolicznych wsiach, czy wczoraj wieczorem nie kręcił się tam gringo. Przemieszczamy się po wąskich kamienistych dróżkach, podskakując w „więźniarce” niczym popcorn na patelni. Blaszane wnętrze nie ma żadnych uchwytów, jest tylko ławeczka. Próbujemy usiedzieć na niej, ale przy każdym zjeździe lub podjeździe samochodu przesuwamy się bezwładnie po śliskim wnętrzu. Ponieważ „więźniarka” posiada tylko jedno maleńkie okienko nie jesteśmy w stanie ocenić swojego położenia. Po ilości naszych siniaków szacujemy, że ujechaliśmy kawał drogi. Jak poobijane jabłka wysypujemy się na targowisko we wsi Tajamulco u podnóża wulkanu. Mieszkańcy osady chyba nie spotykają turystów, bo przyglądają się nam jak stadu ufoludków. Umorusane dzieci otaczają nas ciasnym wianuszkiem do czasu, kiedy Karol ściąga koszulkę i demonstruje okazały tatuaż przedstawiający pysk diabła. Wówczas dzieci uciekają z piskiem.
Bomberos udają się na śniadanie a my próbujemy dowiedzieć się czegoś na temat naszego amigo. Nikt nic nie wie. Zrozpaczeni ruszamy dalej. Zatrzymujemy się przy każdym wędrującym drogą tubylcu.
W końcu, po paru kilometrach napotykamy starą Indiankę, która widziała jakiegoś białego wczoraj wieczorem. Oddychamy z ulgą – to musiał być Tomek, bo nie było tutaj innych turystów. Skoro udało mu się zejść po drugiej stronie wulkanu, to powinien być bezpieczny. Bomberos kontaktują się przez krótkofalówkę z posterunkiem w San Marcos. Policja w miasteczku już wie, że Tomek wrócił do hotelu porannym autobusem. Co za ulga! Ogarnia nas radosna głupawka i nie przeszkadza nam już ani niewygoda, ani głód. Jeszcze tylko dwie godziny tłuczenia się „więźniarką”, godzinny zjazd krętą drogą przygodnie zatrzymaną półciężarówką, pakowanie plecaków i możemy ruszać w dalszą drogę nad kryształowe wody jeziora Atitlan.
A Tomek? “Spędziłem noc w wiejskiej chacie, zaprosiła mnie miła Indianka. Ale dobre jedzenie miała!” – mówi. - “Przecież to było oczywiste, że wrócę! Po co ta cała akcja?”Widocznie to, co dla jednych oczywiste, dla innych takie być nie musi! I obyśmy mieli przyjaciół, którzy nie zakładają z góry, że nie potrzebujemy ich pomocy.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze