Rozstańmy się w wakacje!
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuDoskonale pamiętam, jak to bywało w zamierzchłych czasach. Niektóre pary trwały ze sobą do matury wyłącznie przez litość i dziwaczną troskę, aby druga strona nie zawaliła przez rozpacz tego szalenie trudnego egzaminu. W wieku studenckim okres rozstaniowy przesunął się na końcówkę sierpnia, kiedy to pary, zakochane na zabój, wyjeżdżały gdzieś razem, za to wracały już osobno.
Nadchodzą wakacje. Czas rozstań.
Potem to już różnie było. Miałem kolegę, który zawsze rozstawał się jesienią, tłumacząc, że w chłodne miesiące cierpienie jest fascynujące. Kwitły przebiśniegi, a on wyruszał na pierwszą randkę. Inny miał zawsze dwie dziewczyny na raz i porzucał jedną, kiedy pojawiała się trzecia kandydatka. Z tego powodu oskarżano go o uprawianie towarzyskiej trójpolówki.
A ja? Lepiej nie pytajcie.
Po rozstaniu, strona porzucona znajduje się w ciut schizofrenicznej sytuacji. Z jednej strony można jej pozazdrościć, gdyż zawsze lepiej jest być opuszczonym niż opuszczać. Z drugiej, musi zapomnieć. A jest co pamiętać! W stanie nieszczęśliwego zakochania, kiedy coś co dawało radość i nadzieję nieoczekiwanie dobiegło końca, świat wydaje się być zupełnie innym, niż był wcześniej. Przypominamy sobie rzeczy, o których zapomnieliśmy, że istniały. Serce szaleje, głowa podpowiada głupie myśli i odbiera sen.
Błyskawicznie znaczenie uzyskują miejsca, ludzie i wydarzenia, które wcześniej wydawały się nieistotne. Ot, piosenka puszczona w radiu. Przecież słuchaliśmy jej we dwoje, wtedy i wtedy, a było tak fajowo! Oto kawiarenka, gdzie siedzieliśmy sobie, kiedyś tam – teraz aż strach wejść. Nie sposób sięgnąć do niektórych książek, zwyczajne filmy budzą przykre wspomnienia. Wspólni znajomi jawią się na zmianę spiskowcami, ewentualnie bandą zbawców zdolnych odkręcić całe to rozstanie. Miasto ożywa i napełnia się potworami.
Trzeba się z tym uporać. Trzeba zapomnieć. Tylko jak? Serce, wiadomo, nie sługa, pamięć też chadza swoimi ścieżkami i podsuwa z siebie to, na co akurat ma ochotę. W gruncie rzeczy, zapominanie jest jedną z najtrudniejszych sztuk. Brutalną operacją wykonywaną przy silnym oporze materii.
Najpierw, najlepiej po rozstaniu, należy przyjąć za prawdę dwa proste spostrzeżenia. A zatem:
On już poszedł.
On już nigdy nie wróci. Koniec i kropka, adios, sajonara.
Następnie, wszystko inne ze wskazaniem na własne uczucia warto uznać za nieprawdziwe. Z tego co wiem, nie popełniamy wtedy błędu, albowiem najnieszczęśliwsze z możliwych zakochań, czyli zakochanie człowieka porzuconego ma wiele z szaleństwa. Życie wydaje się wówczas ogromną tragedią (co prawda, życie jest ogromną tragedią, ale z zupełnie innych powodów), jedzenie traci smak, przyjemności przestają być przyjemnościami, a inni bliscy drażnią każdym uśmiechem. Każde działanie zdaje się zyskiwać zupełnie inną wagę niż ta, którą rzeczywiście posiada. Drobiazgi ważą szesnaście ton, a szesnastotonowy ciężar wydaje się łatwy do uniesienia. Nabieramy ochoty do wyprawy na równik, albo, co gorsza, zamierzamy wykonać telefon do byłego partnera. W istocie tracimy rozum. Oby nie do końca.
Co może zrobić szaleniec, jeśli ocalił w sobie odrobinę rozsądku? Otóż, może nie zrobić nic. Pierwsza faza po rozstaniu, czyli wejście na drogę zapominania powinno dokonać się w bezruchu. Nie oznacza to, że musi być to bezruch kompletny. Mogą mu towarzyszyć różnego rodzaju destrukcyjne czynności w rodzaju picia na umór, albo, co gorsza, wizyty u psychoterapeuty. Warto pogadać z przyjaciółmi. Mieszkanie na pewno wymaga sprzątania lub nawet remontu. Jest tyle seriali do obejrzenia, a i lamentowanie w kącie posiada wiele uroku, jeśli oczywiście rozpaczamy wystarczająco długo, aby to dostrzec. Ale wszelkiego rodzaju decyzje, tak zawodowe, jak i związane z życiem osobistym warto odłożyć na później. Wariat puszczony w ruch szkodzi innym, a sobie najbardziej. Nic nie uzyska, za to może stracić bardzo wiele.
Wiem, co mówię. W dawnych czasach, kiedy trzymałem w piersi resztki serca, robiłem z siebie takie pośmiewisko, że całej dzielnicy starczyło tego na kwartał opowiadania kawałów. Nauczony tym doświadczeniem siedziałem w domu, gryzłem palce i zachodziłem w głowę, czemu ta czy tamta odrzuciła tak fantastycznego faceta jak ja.
Bezruch potrafi umęczyć. Gdy rozpacz jakby przygaśnie, a myśli się uspokoją, przychodzi czas na etap drugi, będący przeciwieństwem pierwszego. Słowem, przychodzi czas na działanie. Ruch ten winien mieć coś z morderczej metodyki robota, porządkującego wielkie śmietnisko swoich pobratymców. Dbałem, aby każda minuta mojego czasu była czymś wypełniona (zwyczaj ten utrwalił się, co oznacza, że wyjątkowo często mnie porzucano). Pieczołowicie wyliczmy czas na poranne czynności, a w pracy podbierajmy zadania leniwym koleżankom. Dzwonek na fajrant otwiera niezliczoną ilość urokliwych możliwości. Można odwiedzać znajomych, zapraszać ich do siebie, śmigać do kina, uprawiać sporty, słowem popełniać te wszystkie czynności, które ludzie zwykli robić, jeśli mają za dużo czasu. Co jeszcze? A czemu nie randki?
Taką dynamiką każdy by się umęczył. Winna ona jednak przywrócić przynajmniej pozór radości życia. Z wolna odkrywamy, że choć on (ona?) odszedł (odeszła?), to świat wcale tak bardzo się nie zmienił. Wszystko wokoło odzyskuje stary sens. Stolik kawiarniany staje się tylko stolikiem, film filmem, a piosenka piosenką. Powoli, otwieramy się na prostą prawdę: tęsknienie za kimś jest nudne, przykre i nie przynosi niczego dobrego. Zapominanie, to co innego. Jest pełne uroku.
I oczywiście, nie sposób jest zapomnieć do końca. Po jakimś czasie większość wspomnień się zaciera, niektóre nikną, a te, które pozostały, zmieniają swoje znaczenie. Rzeczy smutne stają się śmieszne, poważne zyskują na lekkości, ktoś piękny brzydkim się zdaje i odwrotnie. Nagle i niespodziewanie, sami sobie jawimy się – mali i zabawni.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze