Profesjonalne pasjonatki
DOROTA ROSŁOŃSKA • dawno temuCzęsto uciekają w swoją pasję, by naładować baterie na kolejne dni. To raczej hobby jest u nich na pierwszym miejscu, reszta to tylko dodatek do życia. Może właśnie dlatego pasja staje się powoli ich profesją. Poznajcie kobietę na żaglach, między wierszami i w oberkach.
Często uciekają w swoją pasję, by naładować baterie na kolejne dni. To raczej hobby jest u nich na pierwszym miejscu, reszta to tylko dodatek do życia. Może właśnie dlatego pasja – żeglowanie, poezja i taniec – staje się powoli ich profesją.
Kobieta na żaglach
Kaja Makacewicz pojawiła się na pokładzie jachtów jeszcze przed przyjściem na świat. Jej mama była w ciąży, gdy ojciec pomagał w organizacji wypraw na słynnym Żaglowcu Pogoria. Korzystając z okazji rodzice wspólnie uczestniczyli w rejsach. Kaja z kolei, jako pasażer na gapę, schowana w brzuchu mamy, przyzwyczajała się do typowego żeglarskiego bujania. Może dlatego nie cierpi teraz na chorobę morską.
Można powiedzieć, że bakcyla żeglarskiego wyssała z mlekiem matki.
— Urodziłam się w lutym, a już w czerwcu jako czteromiesięczny żeglarz dołączyłam do rodzinnej załogi - śmieje się Kaja. — Pływaliśmy w każde wakacje po Mazurach, a jak tylko wiek mi na to pozwolił, starałam się utrzymać rumpel, czyli ster w rękach. Tata nie robił mi przeszkód. Wręcz przeciwnie. Schodził na moment pod pokład zostawiając łódkę w rękach małolaty. Oczywiście w każdej chwili mógł mi pomóc i szybko skorygować kurs, jednak ja czułam się panią sytuacji. To było super.
Teraz Kaja pływa już na morzach z patentem sternika morskiego w kieszeni. By jak najczęściej zasiadać za sterem, organizuje dla znajomych rejsy po świecie. Chorwacja, Grecja, Baleary, Włochy, teraz Karaiby. Wszystkie wspomnienia i zdjęcia a także wiadomości o nowych wyprawach umieszcza na stronie www.wildfun.eu, którą stworzyła z przyjacielem. Dwa lata temu odbyła dziewięć rejsów w roku i nie miała dosyć.
Co takiego jest w żeglarstwie, że każde zarobione pieniądze odkłada na następny rejs?
— Woda, wiatr, natura. Na morzu nie ma też zasięgu dla telefonów komórkowych - wylicza Pani sternik. — Na rejsie czasem mocno się marznie, jest się niewyspanym a czasem mokrym. Zdarza się choroba morska. W dodatku za te "luksusy" sporo płacimy, ale mimo to uśmiechy nie schodzą nam z twarzy.
Kai podoba się także bezwzględność morza.
— To działanie zero-jedynkowe - wyjaśnia. — Każda reakcja na zachowanie pogody czy fal ma swoje późniejsze konsekwencje. Morze to nie jest nasze naturalne środowisko i gdy pojawiają się problemy, albo dasz radę i wyjdziesz z tego cało, albo skąpiesz się w mroźnej słonej wodzie a to może oznaczać nawet najgorsze. W pływanie wpisane jest ryzyko i tego się nie zmieni. Dzięki zdobywaniu doświadczenia, dodatkowym kursom, dobremu przygotowaniu staram się to ryzyko zmniejszyć do minimum. Morze uczy pokory, odwagi, pogody ducha i szacunku do żywiołu – i to mi się w nim podoba.
Już raz życie przeleciało jej przed oczami. Sama leciała po pokładzie Pogorii zmywana ze statku przez olbrzymią falę. Miała wtedy osiemnaście lat, a rejs był prezentem urodzinowym od mamy. Kaptur przy bluzie i silna ręka znajomego Szkota uratowała ją przed utonięciem.
— Ta przygoda była mi potrzebna, bo czułam się na morzu zbyt pewnie. Przypomniałam sobie, że morze to żywioł i to ono tu rządzi — wspomina. – Ta historia została już we mnie na zawsze.
Kaja lubi przyjazny wiatr z dobrego kierunku i widok dziobu przecinającego fale. Lubi też wracać do klasycznej szkoły żeglowania. Często używa namiernika i papierowej mapy zamiast nowoczesnych GPS-ów. W marinach, gdzie wypożycza łódki, bosmani dziwią się. Dosyć, że kobieta kapitan, to jeszcze prosi o tradycyjną mapę, choć łódź naszpikowana jest elektronicznym sprzętem do nawigacji.
— Nie warto ślepo ufać nowoczesnej aparaturze. Raz GPS poprowadził nas po lądzie. Dobrze, że równolegle posługiwaliśmy się nawigacją klasyczną na papierowej mapie, bo inaczej istniałoby ryzyko rozbicia się o skały lub wylądowania na mieliźnie – wspomina.
Bardzo dobrze pamięta swój pierwszy rejs jako kapitan. Wyjechała ze znajomymi na Baleary. Podróż była stosunkowo tania, bo łódkę pożyczyli od znajomych. Wszelkie urządzenia psuły się co jakiś czas. Pierwszego dnia popsuł się silnik, przez co do portu musieli wpływać na żaglach, co należy do jednych z trudniejszych manewrów na łodzi.
- Łódkę nazwaliśmy "Bale… Ale" ponieważ wszystko działało, ale nie do końca - śmieje się Kaja i dodaje. — To był prawdziwy chrzest jeśli chodzi o kapitanowanie. Pod koniec rejsu byłam zmęczona, ale najszczęśliwsza na świecie.
Między rejsami Kaja pracuje w biurze firmy, gdzie tworzy nowy, tajemniczy projekt handlowy. Studiuje też sztuki mediów na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. Niedawno obroniła licencjat. Swój artystyczny talent do kręcenia i montowania filmów wykorzystuje również w żeglarstwie. Na rejs zabiera zawsze ze sobą kamerę i aparat fotograficzny, a z zebranych materiałów tworzy profesjonalną pamiątkę z wakacji.
Chce opłynąć kulę ziemską na jachcie. Ale nie sama. Żeglowanie daje tyle frajdy, że trzeba się tym z kimś dzielić.
Kobieta między wierszami
Na co dzień, jak sama to określiła, Iza Fietkiewicz-Paszek „germanizuje” polską, zwłaszcza męską młodzież, w średniej szkole technicznej w Kaliszu. Jest zodiakalnym bliźniakiem, co powoduje, że ma w sobie mnóstwo sprzeczności. Mimo ścisłego umysłu została na przykład germanistką i… poetką.
— Wbrew pozorom poezja i matematyczna precyzja idą ze sobą w parze. To tak jak w muzyce – wyjaśnia Iza. — Poezja wymaga precyzji, świadomego użycia środków, wyczucia harmonii (jeśli ją łamać – to nieprzypadkowo), właściwej gospodarki słowem. Opozycja humanista-umysł ścisły to moim zdaniem wygodne alibi.
Swoją przygodę z poezją zaczęła stosunkowo późno, bo chwilę po trzydziestce. Pierwszy wiersz napisała na komputerze, gdzieś miedzy praniem a przygotowywaniem kolacji, z czteroletnim synem przy boku i włączonym telewizorem za plecami. Zapamiętała ten moment. Musiał być dla niej ważny.
— Późno to przyszło i samo przyszło – mówi Iza. — Przeciętne debiuty poetyckie przypadają zazwyczaj między dwudziestym a trzydziestym rokiem życia, choć przykłady Szubera, Białoszewskiego, Herberta, Sosnowskiego czy Kassa pokazują, że i wśród największych są późni debiutanci. Obciążyło mnie to poczuciem, że nie mogę sobie pozwolić na długi rozbieg, że jeśli mam się oddać wierszom – powinnam szybkim tempem przebiec przez poetyckie przedszkole.
Według Izy pisanie wierszy nie jest do końca wyborem poety.
— Poezja to chyba nie jest kwestia wyboru, raczej sposób postrzegania świata – wyjaśnia - Pisałam o tym w wierszu „Światowy dzień poezji”: „Na obrazku znajdź pięć różnic / - widzisz dziesięć.”, a dalej: „Choćbyś nawet chciał zatrzymać / ruch źrenic, światło już w nie wpadło.”. Naprawdę myślę, że to one way ticket, że nawet jeśli dłuższy czas nie pisze się wierszy, pozostaje ten specyficzny sposób „wąchania świata”.
Zaczęła pisać, bo pewnego dnia cała nadwyżka emocjonalna, która towarzyszyła jej od zawsze, musiała znaleźć ujście. I poszła między wersy. Pierwszy wiersz Izy był oczywiście o miłości. To typowa, ale konieczna faza wstępna, w której każdy zaczyna od przeglądu własnych emocji, zwłaszcza tych nieprzerobionych. Wiersz nie trafił do szuflady, ale jak przystało na XXI wiek, Iza zalogowała się na stronie www.poezja.org, jednym z portali poetyckich.
— Miałam szczęście, bo trafiłam na najlepszy czas tego forum. Nie głaskano mnie, nie „klepano po wierszach” jak mawia Joanna Mueller-Liczner, nie utwierdzano w poczuciu, że kilka wersów czyni ze mnie poetę. Ale nie wytrącono mi pióra (klawiatury) z ręki – mówi Iza. — Trafiłam na wyrobionych poetycko ludzi, którym chciało się przeprowadzić mnie życzliwie przez ten literacki przedpokój. Do dziś jestem im wdzięczna.
Cieszy się, że nie pisała nigdy do szuflady. Według Izy poezja to komunikat. Po drugie nie było jej żal kreślić po pierwszych wierszach, skoro poddała je krytycznym oczom dzień po napisaniu.
— Myślę, że pokazanie komuś wierszy po latach może być traumatycznym przeżyciem – zastanawia się Iza. - Krytyka, szczególnie na internetowych portalach, bywa bezlitosna. Ominęła mnie ta nieprzyjemność.
Zamiast nieprzyjemnej krytyki Iza doczekała się od forumowiczów poezji.org… tomiku własnych wierszy. O wydaniu własnej książki dowiedziała się w Krakowie na zjeździe poetów Z Alter na Ty w styczniu 2006 roku. Co więcej, tomik W pociągu został dobrze zrecenzowany w dość wybrednym magazynie literacko-artystycznym Latarnia Morska. Gdy wzięła do rąk egzemplarz W pociągu, poczuła, że to pisanie może ma jakiś sens, skoro chciało się obcym ludziom nad tym usiąść, wybrać, ułożyć.
Później dostrzegli ją także znani specjaliści od poezji. Kiedy Tomasz Jastrun, Marcin Orliński czy Karol Maliszewski dobrze pisali o jej wierszach, wiedziała, że może tym ocenom zaufać.
— Jeśli chodzi o konstruktywną krytykę, dobrym sitem jest także prasa literacka – dodaje Iza. - Jeśli wysyła się wiersze i one są publikowane, to znaczy, że redakcje – osoby nieprzypadkowe przecież – uznają je za drukowalne.
Początkowo o swojej pasji nikomu nie mówiła, bo pisanie wierszy rodzi nieładne skojarzenia: to pensjonarskie, wstydliwe, niepoważne, w najlepszym razie: egzotyczne.
— Z czasem się ujawniłam, zaczęłam sama traktować pisanie jako coś naturalnego, organicznie mojego. Piszę i już – mówi Iza. — Oswoiłam otoczenie już na dobre – chwilę po tym, jak sama siebie, do końca i bez marginesu na wątpliwości, zobaczyłam w tej roli.
Właśnie wydała kolejny tomik wierszy Portret niesymetryczny. Tym razem to już oficjalny debiut książkowy. Współpracuje z magazynem literacko-artystycznym sZAFa i kwartalnikiem literackim Migotania Przejaśnienia. Poezje publikowała m.in. w Akcencie, Portrecie, Poezji dzisiaj, Odrze, Autografie, RED, Fragmencie, Migotaniach Przejaśnieniach, Cegle, sZAFie, znaj oraz we francuskim czasopiśmie literackim Voix d'encre. Jej wiersze w tłumaczeniu na język angielski ukazały się w październiku w Polsce i w Anglii w dwujęzycznej antologii polskiej poezji współczesnej.
Kobieta oberkowa
Ania Kolbusz tańczy. Nie tańczy jednak modnego dzisiaj tango, salsy czy videoclip dance. Tańczy polki, oberki, mazurki i polonezy. W typowych strojach ludowych z danych regionów Polski. Od czterech lat należy do Ludowego Zespołu Artystycznego PROMNI przy Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie. Kiedy tylko rozpoczęła studia, zgłosiła się na nabór do zespołu i zakwalifikowano ją do początkujących Promyczków.
Decyzja wstąpienia do tego akurat zespołu była dla Ani tak naturalna jak spędzenie wigilii z najbliższymi. To właśnie na tej uczelni i w tym zespole poznali się jej rodzice. Od najmłodszych lat miała kontakt nie tylko z tańcami ludowymi ale i staropolską kulturą i tradycją. Jak mogłaby zrezygnować z tak istotnej w jej rodzinie pasji.
— Dopiero w tańcu ludowym odnalazłam swoje "ja" - opowiada Ania. — Dzięki osobom, które są obok mnie i z którymi dzielę miłość do tańca, nie wstydzę się mojego hobby. Dla nas jest to coś fascynującego. Poza tym oprócz tańca lubię poznawać naszą tradycję i kulturę, na której powstało to, co mamy teraz.
Pasja Ani to także sposób na życie. To godziny treningów decydują o jej rozkładzie dnia i zajęciach na studiach pedagogicznych na Wydziale Nauk Humanistycznych. W końcu tańczenie w PROMNYCH to zaszczyt. W przeszłości PROMNI brali udział w wielu turniejach i konkursach i wrócili z wieloma nagrodami.
— Zespół istnieje od 37 lat i trudno mi powiedzieć, która nagroda na przestrzeni tych lat była dla nas najważniejsza - zastanawia się studentka SGGW. — Chyba prestiżowa nagroda z Dijon we Francji.
Obecnie tańczy tam i śpiewa blisko stu studentów warszawskich uczelni, głównie z SGGW. Muzykami kapeli są studenci i absolwenci Akademii Muzycznej im. Fryderyka Chopina w Warszawie i instrumentaliści słynnej orkiestry Sinfonia Varsovia.
— Zajęcia mamy dwa razy w tygodniu. Jedna godzina śpiewu i dwie godziny tańca - wylicza tancerka. — Próby w ciągu tygodnia nie kolidują z moimi zajęciami, bo są późno: od 19 do 22. Sprawa komplikuje się w weekendy, gdy okazuje się, że jest potrzeba dodatkowych prób, a ja studiuję zaocznie. Każdy plan zajęć układam pod zespół, by żadna z prób mnie nie ominęła.
Taniec to podróże. Nie tylko po całej Polsce. Także po świecie. W ostatnim zaledwie roku Ania z grupą tancerzy tupała w rytm oberka na deskach teatrów we Francji i Holandii. Niedawno wróciła z Meksyku, gdzie tańczyli na międzynarodowym festiwalu związanym z obchodami 200. rocznicy odzyskania niepodległości.
Nie jest to najdroższy sposób na spędzanie wolnego czasu. Największą inwestycją są tylko wygodne buty. Na treningach tańczy się w dresach. Z kolei barwne stroje ludowe to własność Uczelni. Nie trzeba ich samemu szyć lub kupować.
— To wielka frajda ubrać się w oryginalny strój ludowy – mówi Ania. - Mój ulubiony to biłgorajski przez swoją prostotę, która wcale nie jest wiejska a raczej piękna i oryginalna.
Ania nie wierzy, by kiedykolwiek mogła zrezygnować z tańca. Przez cztery lata od kiedy trenuje, nie miała chwili zwątpienia.
— Za bardzo to kocham, by rezygnować. Jest to najwspanialsza przygoda mojego życia - wyjaśnia.
Skrzydeł dodaje jej także podziw w oczach przyjaciół i rodziny.
— Oni mnie dopingują - tłumaczy Ania. — Dlatego, że kontynuuję ich pasję, natomiast znajomi uważają, że to coś oryginalnego. Widzą też mój zapał i spełnienie podczas koncertów.
Na razie to tylko hobby, ale do czasu. Po napisaniu pracy magisterskiej Ania planuje zostać choreografem ludowym. Pomoże jej to zrealizować marzenie o dziecięcym zespole ludowym. Chce bowiem wpajać dzieciom, już od najmłodszych lat, miłość do naszych tańców, kultury itradycji.
- Żeby w przyszłości nikt się tego nigdy nie wstydził - podkreśla Ania.
www.wildfun.eu,
www.alternet.webd.pl,
www.promni.pl
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze