3 dni w gwatemalskiej dżungli
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuNigdy nie lubiłam robali. Jeśli coś mogło zniechęcić mnie do wyprawy w głąb gwatemalskiej dżungli, to były to włochate tarantule, krwiożercze pająki i wszelkie odmiany latających, pełzających i gryzących stworzeń. Jednak, jak przystało na osobę, na którą słowa ”na pewno tego nie zrobisz” działają jak sygnał do startu, stałam się prowodyrką ekspedycji.
Wbrew logice i zmęczeniu towarzyszącemu końcówce podróży zapadła decyzja (tu przyznam się do agitacji), żeby do największej atrakcji Gwatemali – ruin miasta Tikal — pieszo przeprawiać się trzy dni przez puszczę, zamiast w godzinę dojechać tam wygodną drogą w towarzystwie turystów w białych tenisówkach.
Formalności związane z wyjazdem, znalezienie przewodnika i tragarzy zajmuje nam zaledwie parę godzin. Wcześnie rano następnego dnia docieramy do Dos Aguadas, maleńkiej wioski na skraju dżungli, której nazwa wywodzi się od zbiorników wodnych wykopanych przez Majów. Witamy się z naszym przewodnikiem Cristobalem i jego trzema asystentami – tragarzami: Edmundem, Corneliem i Jose. W trakcie załadunku hamaków, jedzenia i baniaków z wodą na cztery konie, obstępują nas miejscowe dzieciaki.
„Como se llama la gringa?” pytają Piotrka, który robi mi zdjęcie w ich towarzystwie. “La gringa” – brzmi całkiem nieźle i szybko przyzwyczajam się to tej nazwy, bo w trakcie krótkiego przemarszu przez wieś z każdej strony słyszymy „griiiiiiiiiingos”, ale są to raczej okrzyki sympatii. Wokół nas sam biedne chałupki kryte liśćmi, chude kurczaki, świnie i walające się wszędzie kolby kukurydzy. Początkowo wędrujemy szeroką drogą wzdłuż pól uprawnych. Zachmurzone niebo wróży deszcz. Jest duszno. Wielkie krople przynoszą chwilową ulgę, ale zamieniają naszą drogę w błotnistą rzekę. Z trudem unosimy stopy oblepione grudami brązowej mazi. Każdy ruch to wysiłek. Kiedy jedną nogę udaje się wyciągnąć z grzęzawiska, druga w tym czasie zapada się jeszcze głębiej. Ubrania nasiąkają deszczem i naszym potem. Objuczone konie dawno zginęły nam z oczu.
Droga zwęża się w momencie przekroczenia granicy parku narodowego (Biotopo San Miguel La Pelotada El Zotz). Cristobal prowadzi nas do szałasu stającego na skraju puszczy. To sklepik – mówi. La tienda okazuje się rozsypującą stertą gałęzi i liści palmowych. Można w niej kupić tylko jeden produkt – pepsi colę. Musimy chwilę poczekać na właściciela, który kończy pracę w polu. Dobrze się składa, bo właśnie nadciągnęła kolejna chmura obficie racząc nas kroplami deszczu wielkości orzechów laskowych. Rozkładamy się na stercie kukurydzy, kontemplując ubóstwo gospodarstwa. Sprzedaż kilku puszek napojów co parę tygodni to jedyne źródło dochodu właściciela szałasu. Wiele godzin musi nieść te puszki na własnych plecach z odległej o kilkanaście kilometrów wsi.
Dalszą drogę pokonujemy wciąż taplając się w jasnym błocie. Przeprawa jest monotonna — grudy ziemi, splątane gałęzie, komary klejące się do mokrego ciała. Im dłużej idziemy, tym stajemy się cichsi. Słychać tylko mlaskanie wyciąganych z błota nóg i zmęczone oddechy. Przed wieczorem docieramy na obszerną polanę, na której stoi kuchnia polowa i kilka chałupek z palików, a w nich wiszą hamaki. Mieszkają tu strażnicy pilnujący ruin El Zotz. Mamy w ich obozowisku spędzić noc.
Marzę o chłodnym prysznicu, ale o myciu nie ma mowy. W pobliżu nie płynie żadna rzeka. Jest tylko beczka z deszczówką, która stanowi zapas na potrzeby kuchni. Trudno, z brudu chyba jeszcze nikt nie umarł. Patykiem zeskrobuję błoto z butów i ciała. Na dziś higieny musi wystarczyć. Obóz znajduje się nieopodal potężnej skały. To dom nietoperzy. Wraz z zachodem słońca tysiące rozwrzeszczanych fruwających gryzoni zasnuwają niebo. Słychać pisk i szum błoniastych skrzydeł. Lecą na nocny żer. W takiej scenografii wyśmienicie smakuje pikantna herbata z liści pieprzowca. Do późna siedzimy przy świecach. Noc jest ciepła i wilgotna. Leżąc w hamaku wpatruję się w białe cienie na moskitierze i nasłuchuję odgłosów puszczy. Trzeszczą gałęzie pod ciężarem małp układających się do snu. Długo nawołują się, jakby szykowały dla nas niespodziankę w postaci nocnego ataku. Ciemność potęguje strach. Czuję na sobie setki nóżek niewidocznych owadów, ale to, co najbardziej mi przeszkadza, to zapach moich butów. Dopiero kiedy wyrzucam je spod moskitiery mogę zasnąć.
Budzimy się wraz z ptakami, które głośno obwieszczają nadejście nowego dnia. Nasi opiekunowie wstali przed świtem, żeby usmażyć dla nas placki. Zjadamy je wraz z porcją ananasa, papai i melona. Wytworne śniadanie w porannej mgle. Cristobal prowadzi nas do świątyni majów El Zotz, pokazując po drodze najrozmaitsze rośliny, które mieszkańcy dżungli wykorzystują w kuchni, medycynie czy sztuce. Buty znowu grzęzną w błocie. Świątynia usytuowana jest na stromej górze, porośniętej gęsta roślinnością. Wspinamy się chwytając za korzenie i oślizgłe gałęzie.
Budowla służyła Majom do porozumiewania się z odległym o około 30 km Tikal. To tam mamy dotrzeć. I mamy to zrobić w ciągu dwóch najbliższych dni. Przeraziłam się patrząc na zielony gąszcz rozciągający się po horyzont.
Nieopodal spotykamy małpy. Zaczepione ogonami, wiszą tuż nad naszymi głowami wymieniając między sobą groźne pomruki. Zawsze kojarzyły mi się z przyjaznymi zwierzętami, a tymczasem widzę niezbyt przychylnie nastawione do intruzów kosmate krzykaczki. Sprawiają wrażenie rozwścieczonych. Cristobal wyjaśnia, że krzyczą tak, kiedy chce im się pić. Mam nadzieję, że nie gaszą pragnienia krwią gringo…
Pochylamy się nad ścieżką obserwując przemarsz mrówek-olbrzymek. Jedną z nich Cristobal kładzie mi na policzek, uprzednio pozbawiając ją szczypiec. Udaję bohaterkę, ale z ulgą przyjmuję moment, kiedy mrówka wraca na ziemię. Moja twarz jeszcze nie nawykła do takich pieszczot, chociaż odkąd zanurzyliśmy się w leśnej głuszy bez przerwy coś po mnie wędruje.
Odcinek dżungli, który dzieli nas od kolejnego obozowiska jest dużo trudniejszy od tego, który pokonaliśmy wczoraj. Wąska ścieżka raz po raz znika wśród gęstych zarośli. Gałęzie chwytają nasze ubrania, wplątują się we włosy. Spadają z nich różne małe stworzenia, żądne naszej krwi. Komary zleciały na ucztę. Musiały długo czekać na taką gratkę, bo tną tak zaciekle, jak gdybyśmy stanowili ich ostatni posiłek.
Cristobal wypatruje dziurę w ziemi, grzebie w niej długim liściem i po chwili wyciąga tarantulę. Chwyta ja zręcznie za tułów i śmiejąc się pokazuje nam jej paszczę. Namawia mnie, żebym ją pogłaskała. Aż tak wielką miłością do niej nie pałam i zdecydowanie wolę podziwiać ją w bezpiecznej odległości.
Cały dzień zajmuje nam przejście do kolejnego obozowiska. Jest już ciemno, kiedy zatrzymujemy się na polanie otoczonej wysokimi drzewami. W ich konarach małpy dziko harcują. Moskity atakują ze zdwojoną siłą. Może podczas marszu stanowiliśmy dla nich trudniejszy cel?
Gwatemalczycy rozpalają ognisko. Aromatyczny dym unosi się między gałęziami. Cristobal i reszta tubylców rozżarzonymi gałęziami smagają się po ubraniach. Pytam, po co to robią. Odpędzamy kleszcze — mówią ze spokojem. — Kleszcze?! To te małe, rude punkciki, których pełno na moich rękach, spodniach, a nawet na szyi?!
— Tak, ale nie martw się. One tylko pija krew, potem same odpadną. Jest ich tu bardzo dużo.- Aaaaa!!!!!! Po chwili cała nasza załoga wędzi się w dymie. Niewiele to pomaga. Wystarczy przejść kawałek, żeby przynieść na sobie kolejną zmianę krwiopijców. Pozostaje nam jedynie pogodzić się z faktem, że jesteśmy częścią ekosystemu. Wyciągamy butelkę z wysokoprocentowym trunkiem i po chwili kleszcze nam obojętnieją, jednak nie mamy ochoty kłaść się spać. Nie wiadomo, co siedzi w naszych hamakach rozwieszanych w ciemnościach pod drzewami okupowanymi przez wciąż wrzeszczące małpy. Nadchodzi jednak czas, aby ułożyć się w wilgotnych hamakach wraz z setką mieszkańców dżungli – kosmatych, oślizgłych, w pancerzykach i bez. Maleńkich i całkiem sporych. Dobrze, że jest ciemno, przynajmniej nie wszystkie widać. Staję się obiektem akcji zwiadowczej tutejszych insektów. Trudno, już nawet nie mam siły strząsać z siebie kolejnego napastnika.
Przed świtem małpy zaczęły nawoływać się ze wściekła intensywnością. Ciemność niosła ich wrzask, wywołując dreszcz niepokoju. Siadamy wokół ogniska i czekamy na wschód słońca i śniadanie. Żegnamy Jose, który wraz z końmi wraca do Dos Aguadas. Dalsza droga jest nie do przebycia dla tych zwierząt. Ostatni odcinek do Tikal okazuje się najcięższy. Pięć godzin przedzieramy się przez dżunglę prawie biegnąć za Cristobalem. Jakim cudem wypatruje ścieżkę, która potrafi gwałtownie zniknąć wśród zarośli, zmienić kierunek, wspiąć się pod górę albo ukryć się pod konarami zwalonych drzew? Omijamy najeżone kolcami gałęzie i spróchniałe pnie pełne fantazyjnych narośli. Gdzieniegdzie napotykamy ślady uczty – resztki sierści, drobne ślady krwi. To jaguar – tłumaczy przewodnik – musiał całkiem niedawno tutaj polować.
Zmęczeni i spoceni docieramy do ruin Tikal. Na tle turystów w jasnych koszulach przypominamy stado wystraszonych skunksów. Wcale się nie dziwię tym pełnym odrazy spojrzeniom, połączonym z nagłym zwiększaniem dystansu. Skoro mój trzydniowy aromat wprawia mnie w dyskomfort, to co dopiero muszą czuć ci kulturalni ludzie z klimatyzowanych autokarów? Nie zamierzam się tym przejmować. Daję się unieść potędze Tikal, z zachwytem podziwiając dzieło starożytnych Majów.
A prysznic był później. W swoim czasie, wieczorem w hotelu. I była to chyba najprzyjemniejsza kąpiel w moim życiu.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze