Terapia to wyrzucone pieniądze?
CEGŁA • dawno temuPierwsze 10 lat mojej dorosłości były koszmarem pod względem relacji uczuciowych. Bałam się zbliżeń z mężczyznami, zwłaszcza bliskości fizycznej. Za sprawą wielkomiejskiego środowiska, namów koleżanek, zdecydowałam się na terapię indywidualną. Przez 4 lata wydałam ok. 30 tysięcy zł. Rozstałam się z terapeutą, a pomogły mi leki przepisane przez psychiatrę. Czy zatem terapia była wyrzuceniem pieniędzy w błoto, czy też kosztowną, ale konieczną i wartą przejścia drogą do przekonania się, że trzeba radzić sobie bez protez?
Kochana Cegło!
Czytałam niedawno wywiad z człowiekiem okrzyczanym jako „kontrowersyjny”, w którym podważony został, jak zrozumiałam, sens jakiejkolwiek terapii psychologicznej. Najpierw traktowałam tego pana sceptycznie – ot, kolejny obrazoburca, lubi powiedzieć coś wszystkim na opak i wywołać burzę. Jednak potem jeszcze wiele razy wracałam do tego wywiadu, czując, jakby powoli rozwiewały się chmury na niebie i odsłaniały przede mną przynajmniej część prawdy o moim życiu…
Pierwsze 10 lat mojej dorosłości były koszmarem pod względem relacji uczuciowych. Bałam się zbliżeń z mężczyznami, zwłaszcza bliskości fizycznej, u mnie przyjęte jako norma 3 amerykańskie randki rozciągały się do długich miesięcy zalotów, aż najczęściej facet rezygnował z powodu braku chemii. Co najśmieszniejsze, podobno sprawiałam wrażenie na mężczyznach osoby zalotnej, namiętnej, wiele obiecującej… Tym większe rozczarowanie, gdy dostawali w zamian ciotkę cnotkę.
Za sprawą wielkomiejskiego środowiska, może namów koleżanek, zdecydowałam się na terapię indywidualną. Był w moim życiu taki okres, kiedy praktycznie nie znałam żadnych ludzi, którzy nie chodziliby do kogoś! Początki były pechowe, bo spotykałam się z panią, która rozbabrała całe moje życie od chwili poczęcia, zrobiła mi bigos w głowie, po czym, zanim cokolwiek zaczęło się ze mną dziać na plus, stwierdziła, że ona nie ma już ze mną nic do zrobienia i podrzuciła mnie – dosłownie — jako pacjentkę swojemu koledze. Byłam wtedy w rozsypce, a nowy terapeuta, kompletnie nie wprowadzony w temat, zabrał się do mojego przypadku od zera i z zupełnie innej strony – metod i szkół, wiadomo, jest wiele, ale ja to wiem dopiero teraz. Wtedy byłam zdezorientowana, ale po jakimś czasie przywykłam. Zacisnęłam zęby i powiedziałam sobie: muszę to swoje życie rozebrać na części, żeby w ogóle móc normalnie działać.
Najważniejsza rzecz w moim życiorysie to pijący rodzice, to znaczy tata alkoholik zdeklarowany, mama – jego opiekunka, ale w chwilach załamania i zwątpienia popijała razem z nim. Kulturalna rodzina 2 + 1 z mrocznym sekretem. Tato był agresywny, pełen rozżalenia i rozczarowania nad sobą – niespełnione ambicje, nie taka kariera, ciąg niemożności. Agresję kierował „na szczęście” nie na nas, ale np. wyładowywał się na przedmiotach, czasem zagrażał samemu sobie. Niszczył dużo rzeczy, trzeba było go pilnować, był ogromnie toksyczny, krytykancki. Stawiając monstrualne wymagania, wychował mnie na osobę zakompleksioną, zalęknioną etc. Oczywiście:) stwarzałam zawsze pozory osoby pewnej siebie, silnej, osiągającej sukcesy, mało kto zauważał, jaka jestem naprawdę. W mojej sytuacji to podobno typowy profil i sposób odreagowania, obrony przed światem.
Do czego zmierzam: chodziłam na terapię prawie 4 lata. Obliczyłam, chociaż to może się wydać małostkowe, że wydałam na to ok. 30 tysięcy złotych. Można powiedzieć – miała kasę, to ją było stać, o co jej chodzi? Problem polega na tym, że były okresy lepsze lub gorsze, nawet momenty euforii i szczęścia, być może zawdzięczam je terapii. Jednak, reasumując, nie zostałam chyba uleczona… Wszystkie moje związki były z mężczyznami mniej lub bardziej podobnymi do taty. Nie alkoholikami…, ale ludźmi niespełnionymi, niezaradnymi, może leniwymi. Pełnymi goryczy, którą przelewali częściowo na mnie. A ja pełniłam zaobserwowaną w domu rolę mamy, brałam ich ciężary na siebie. Jakiś wredny prąd pchał mnie ku takim właśnie ludziom. Analizowałam te tendencje godzinami z moim guru, ale życie i tak robiło ze mną swoje. Równolegle.
Teraz od roku jestem sama. Rozstałam się też z terapeutą, zwykły lekarz pierwszego kontaktu skierował mnie do psychiatry. Dostałam tabletki i w przeciągu 3 miesięcy świat po raz pierwszy wydał mi się znośny, a sama też nabrałam sił, spojrzałam na siebie w lustro i stwierdziłam, że jeszcze coś mogę.
To nie jest po prostu tak, że dostałam głupiego jasia i podskakuję ze szczęścia, bo prochy stłumiły problem. O dziwo, ja chyba dopiero przez ostatni rok zaczęłam samodzielnie myśleć i wyciągać wnioski. Mam jaśniejszą głowę, rozumiem własne błędy, już niezależne od rodzinnego domu. Wiem, czego chcę i czego nie chcę od związku. Mogę się mylić, ale to wyszło jakby ze mnie, sobie to zawdzięczam.
Czy zatem terapia była wyrzuceniem pieniędzy w błoto, czy też kosztowną, ale konieczną i wartą przejścia drogą do przekonania się, że trzeba radzić sobie bez protez? Te pytania postawił przede mną pan Tomasz Witkowski, wyrzucając pogardliwie do śmieci wszelkie terapie jako zwykłe opium.
Mleczna Droga
***
Droga i kochana!
Stanowisko Tomasza Witkowskiego ma bardzo wielu zwolenników, zwłaszcza wśród osób o bardzo silnej, powiedziałabym – samo uzdrawiającej się – psychice. Znam ludzi, a i Ty zapewne takich znasz, którzy wychodzą (lub tak im się wydaje) nietknięci z najbardziej traumatycznych sytuacji, z codziennymi stresami natomiast rozprawiają się na bieżąco – wystarcza im godzina joggingu, szczera rozmowa z przyjacielem czy rozluźniający wypad na piwo w wypróbowanym gronie znajomych. To też są zresztą formy terapii w znaczeniu potocznym – ich indywidualne metody na odreagowanie i przepędzenie smutków. Nie ma sensu deliberować nad tym, czy radzą sobie naprawdę z problemami, czy tylko się oszukują – ważny jest efekt. Człowiek, który nie wie, co to chandra, a ewentualne kłopoty albo rozwiązuje na pniu, albo odkłada na później i dobrze z tym sypia, nie potrzebuje prawdopodobnie żadnej fachowej pomocy z zewnątrz i nie powinien na siłę doszukiwać się w swojej osobowości drugiego dna, tylko cieszyć się, że natura obdarzyła go takimi mechanizmami obronnymi.
Nie wszyscy jednak jesteśmy wybrańcami. Presja kultury, cywilizacji jest tak silna, że niektórzy z nas gubią się, cierpią, zadają pytania, nie wiedzą, czemu są tacy, a nie inni, i jak to zmienić. Moim zdaniem taką bezradność trzeba leczyć, bo jest dla nas samych zagrożeniem. Tutaj zwyczajnie nie wystarczy wyjazd na ryby.
Sugerujesz, że być może poszłaś na terapię pod wpływem mody… Nie byłabym do końca przekonana. Miałaś poważne zahamowania w kontaktach z ludźmi, których nie potrafiłaś sama pokonać. Z łatwością odnalazła się główna przyczyna tego stanu rzeczy, o której zapewne nie miałaś ochoty dyskutować ze znajomymi. A szczera rozmowa z terapeutą, nawet nietrafionym, to w końcu otwarcie się, obnażenie nawet – przełamanie pierwszych lodów z otoczeniem. Może za pierwszym razem zadecydował przypadek, impuls ze strony otoczenia, ale te 4 lata to była na pewno autentyczna potrzeba. Sądzę, że do gabinetu pcha nas instynkt samozachowawczy – gdy wyczerpiemy już wszelkie inne możliwości.
Jestem przeciwna zarówno uwznioślaniu psychoterapii, jak i jej demonizowaniu. Dla jednych jest ona lekarstwem, dla innych rytuałem. Albo jednym i drugim. I ta druga funkcja, mniej oczywista, wydaje mi się niedoceniana. Wspomniałaś o pieniądzach… Jest wiele rytuałów, które uzależniają nas w pozytywnym sensie. Za większość z nich trzeba płacić. Powiedzmy, że wzięcie aromatycznej kąpieli w domu kosztuje umowną złotówkę. Ale już wizyta u dobrego fryzjera to może być wydatek rzędu 200 zł. Podobnie kupno nowych butów czy wyjście z przyjaciółkami do dobrego klubu… I po każdej z tych rzeczy czujemy się przez jakiś czas uskrzydlone. Podobnie działa – poza swoja główną, leczniczą funkcją — seans psychoterapeutyczny, ma tylko tę wadę, że należy go częściej, regularniej powtarzać. Ale zaliczyłabym go do „używek”, w które warto inwestować. Wiele osób opisuje cotygodniowe czy nawet częstsze spotkania z terapeutą jako magiczny rytuał właśnie, 60 minut ładowania akumulatorów optymizmu na najbliższe dni.
Bywa też inaczej. Spotkania dotykają sedna i „rozwalają” nas psychicznie. To są spontaniczne momenty, w których reagujemy rozmaicie. Na przykład tracimy zaufanie, boimy się, że będzie jeszcze gorzej. W kryzysie często następuje zerwanie z terapią i… kontynuowanie walki na własną rękę. Podejrzewam, że to właśnie Ci się przydarzyło. Paradoksalnie, poczułaś się silna. A teraz zastanawiasz się, jaka była w tym rola tych 4 lat – podziałały na zasadzie negacji czy inspiracji?
Nie znam odpowiedzi na to pytanie. To sprawy trudno mierzalne. Niektóre z Twoich osobistych wniosków i refleksji wydają się przepracowane z psychologiem, w każdym razie tak są sformułowane. Myślę jednak, że obrałaś bardzo dobry kierunek, przypisując większość zasług… samej sobie. Ponieważ tak w istocie jest! Ty podjęłaś wszystkie kolejne decyzje. Jesteś na prostej. Dystansujesz się do modelu związku swoich rodziców, który determinował Cię przez lata. Nie psuj sobie zwycięstwa rozważaniami o wyższości leków nad psychoterapią. Przyjmij po prostu, że teraz weszłaś w kolejną fazę ozdrowienia. Każda poprzednia faza była na swój sposób nieunikniona.
Trzymam palce!
Cegła
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze