Zatrzymane
MARTA ZIELONKA • dawno temuNad ocean dojeżdżamy dość późno i choć turkusowy odcień wody zachęca do kąpieli, plaże powoli pustoszeją. I my, zmęczone całym tym wcześniejszym zamieszaniem, po szybkiej kąpieli i krótkim spacerze odjeżdżamy w drogę powrotną. W hostelu jesteśmy półtorej godziny później...
W Uplands Hostel, położonym w niedalekiej odległości od Oceanu Indyjskiego, spędzamy 4 tygodnie. Z dachu naszego hostelu ocean wydaje się tak blisko, że aż na wyciągnięcie ręki.
Ciągnie nas nad “wielką wodę”. W pierwszy wolny dzień, niedzielne popołudnie, wybieramy się na wycieczkę. Zamierzamy pieszo dostać się nad brzeg oceanu.
Do małej, materiałowej torby na ramię wkładamy jedynie kostiumy kąpielowe, dokumenty i drobne pieniądze. Aparaty fotograficzne, które początkowo zamierzałyśmy zabrać, stanowiłyby jedynie dodatkowy ciężar i łatwy kąsek dla potencjalnych złodziei, których w pobliżu plaż ponoć nie brakuje.
Najpierw droga wiedzie między małymi, bielonymi wapnem domkami budowanymi na planie kwadratu. Później zamienia się w ocienioną bananowcami ścieżkę, a w końcu przechodzi w piaszczystą dróżkę, biegnącą tuż nad małym, przypominającym kanion urwiskiem. Młode Tanzanki w tradycyjnych strojach kanga gotują tu wodę.
Kanga to prostokątny kawał materiału, wzorzysty, długi na ok. 3 metrów. Połowę kangi kobiety owijają na biodrach lub wokół tułowia, pod pachami, a drugą połową okrywają ramiona bądź ramiona i głowę. Na każdej kandze widnieje jakiś jina (napis). Może to być “Zawadi ni tunda la moyo” (prezent to owoc serca), “Mungu ndie muamuzi wa kila jambo” (Bóg jest sędzią wszystkiego) czy “Penzi halina enzi” (miłość nie ma końca). Kangą z tym ostatnim napisem zostałam obdarowana podczas poprzedniego pobytu w Tanzanii. To prezent, z którego chyba każda kobieta się ucieszy. Samo słowo “kanga” w suahili oznacza perliczkę, a ów ubiór kobiecy właśnie tym ptakom o cętkowanym upierzeniu zawdzięcza ponoć swą nazwę.
Poproszone o wskazanie nam najlepszej drogi nad ocean, dziewczyny chwytają się za głowy - wasichana, ni safari ndefu sana (dziewczyny, to bardzo daleka droga). Widząc jednak nasze zniecierpliwienie, szybko wyjaśniają, że zaraz za urwiskiem trzeba skręcić w lewo i dalej iść prosto, jednak jeszcze raz powtarzają, że to naprawdę daleko.
Długa droga nas nie przeraża, a poza tym wcale nie wydaje nam się, aby ocean rzeczywiście był tak daleko. Nie jesteśmy zmęczone, jedynie bardzo zaschło nam w gardłach — wędrujemy przecież w największym upale. Po niedługim czasie natrafiamy na płot. Po co postawiono płot w tak odosobnionym miejscu? — dziwimy się, lecz szybko przechodzimy nad tym do porządku dziennego. Nasz problem polega na tym, jak go ominąć. Znajdujemy w nim dziurę i przeciskamy się na drugą stronę.
Po kilkunastominutowym, szybkim marszu dochodzimy do szerokiej drogi, przy której widzimy bar. W barze — sami żołnierze. Przyglądają nam się ze zdziwieniem. Nas natomiast przede wszystkim interesuje coś zimnego do picia. W minutę wypijamy po butelce zimnego napoju, a następnie kierujemy się do szosy, którą widać za rzędem akacji. Nad ocean decydujemy się podjechać daladala. Na przystanku wraz z nami czeka dwóch chłopców. Po kilku minutach zjawiają się jeszcze dwaj mężczyźni, na widok których dzieciaki uciekają co sił w nogach.
Zastanawiając się, co skłoniło ich do tak szybkiej ucieczki, dalej cierpliwie czekamy na minibusa. Mężczyźni początkowo podejrzliwie nam się przyglądają, ale po chwili zasypują nas gradem pytań: ”Co tutaj robicie?”, ”Jak się tutaj dostałyście?”, “Czy macie dowody tożsamości?”. Maja mówi, że nie ma obowiązku odpowiadać na ich pytania, i odmawia pokazania dowodu tożsamości. Sytuacja zaczyna wyprowadzać Tanzańczyka z równowagi, bo wymachując rękoma, nakazuje swojemu towarzyszowi przyprowadzić żołnierzy. Przyjazd daladala mógłby nas wybawić z tej opresji, ale oczywiście na horyzoncie żadnej nie widać. Po chwili, prowadzone przez dwóch żołnierzy z karabinami, idziemy do bazy wojskowej, gdzie mamy złożyć wyjaśnienia. Tam ma czekać na nas jakiś komendant czy dowódca.
Żołnierze wprowadzają nas do małego pokoju, w którym na jednej ze ścian wielkimi literami napisano kiedyś Rushwa iliyokatazwa, co oznacza: “łapówki zabronione”. Ach, przynajmniej to – pocieszam się w duchu.
Na początku siedzimy w towarzystwie owych dwóch miłych żołnierzy, którzy nas tutaj doprowadzili. Później do pokoju wchodzi jeszcze jakichś dwóch, wyższych rangą. Ostatni przychodzi komendant. Zadaje nam pytania: ”Dlaczego chodziłyście po tym terenie?”, ”Skąd pochodzicie?”, ”Co robicie w Tanzanii?”.
Zaczyna przeszukiwać mi torbę. Pyta, czy mam gdzieś schowany aparat fotograficzny, a jeżeli tak, to natychmiast mam oddać filmy. Jeśli nie zechcę oddać po dobroci, zmuszony będzie mi je zabrać siłą. Hapana, sina (nie, nie mam) - odpowiadam, zastanawiając się, jaki będzie dalszy przebieg tego przesłuchania. W końcu pokazujemy paszporty i legitymacje studenckie, tłumacząc, że jesteśmy studentkami i uczymy się suahili. Wyjaśniamy, że zmierzamy na plażę, o czym świadczą zresztą kostiumy kąpielowe, i nie miałyśmy pojęcia, że chodzimy po terenie wojskowym, na który wstęp jest zabroniony. Tak, tak, bo okazało się, że ów płot, który z taką łatwością pokonałyśmy, jest niczym innym jak granicą koszar.
Zawartość torby jednoznacznie jednak wskazuje cel naszej wycieczki. W końcu niemal zaprzyjaźniamy się z komendantem, który przeprasza nas za to zatrzymanie. Tłumaczy jednak, że ich obowiązkiem jest reagować na wezwania mieszkańców. A mężczyzna, który na nas doniósł i wezwał żołnierzy, mieszka w pobliżu i jest byłym wojskowym. Zaniepokoiła go nasza obecność na terenie wojskowym, więc po prostu postanowił sprawdzić, co nas tu przywiodło.
Po rozmowie, pod eskortą (komendant na przedzie, żołnierze za nami), przechodzimy na drugą stronę drogi. Specjalnie dla naszego bezpieczeństwa zahamowano ruch. Daladala i samochody zwalniają.
Komendant zatrzymuje jedną i pomaga nam wejść do środka, instruuje kierowcę, aby bezpiecznie dowiózł nas nad ocean, po czym salutuje, podobnie jak towarzyszący mu żołnierze. My im machamy i odjeżdżamy zapchanym busem.
Nad ocean dojeżdżamy dość późno i choć turkusowy odcień wody zachęca do kąpieli, plaże powoli pustoszeją. I my, zmęczone całym tym wcześniejszym zamieszaniem, po szybkiej kąpieli i krótkim spacerze odjeżdżamy w drogę powrotną. W hostelu jesteśmy półtorej godziny później i, wygłodniałe, w pośpiechu zjadamy smaczną rybę, przygotowaną specjalnie dla nas przez szefa kuchni.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze