Złośliwe duchy Ajmarów
KATARZYNA GAPSKA • dawno temu- Nie jedźcie do Boliwii! Tam nie ma nic ciekawego. Dzicy ludzie i bieda. Omijajcie ten kraj z daleka – radzili nam rozsądni ludzie. Ludzie, którzy w Boliwii nigdy nie byli. Jednak pchało nas do tego kraju z zadziwiającą konsekwencją i wytrwałością. Dla tego “nic ciekawego” gotowi byliśmy na 14-godzinną podróż w rozklekotanym autobusie z Cuzco, w Peru.
Dla poszukiwacza przygód Boliwia jest wymarzonym miejscem. Pod warunkiem, że będzie miał dobre układy z duchami Ajmarów. A one bywają złośliwe, szczególnie wtedy, jeżeli nie kupi się odpowiedniego amuletu i jest się pewnym siebie, początkującym globtroterem.
— Nie jedźcie do Boliwii! Tam nie ma nic ciekawego. Dzicy ludzie i bieda. Omijajcie ten kraj z daleka – radzili nam rozsądni ludzie. Ludzie, którzy w Boliwii nigdy nie byli. Jednak pchało nas do tego kraju z zadziwiającą konsekwencją i siłą. Dla tego “nic ciekawego” gotowi byliśmy na czternastogodzinną podróż w rozklekotanym autobusie z peruwiańskiego Cuzco.
O 7 rano zatrzymujemy się na granicy w Desaguadero, nad najwyżej położonym jeziorem świata Titicaca. Z przygotowanymi paszportami wysiadamy przy wielkim targowisku – w garnkach parują kawałki mięsa, ruch się robi przy stolikach z wymianą walut, kobiety sprawnymi rękami wyczarowują na drutach czapeczki i sweterki. Jakaś señora rąbie mięso. Kury grzebią przed budynkiem Ministerio del Interior, gdzie dostajemy pieczątki wyjazdowe z Peru.
Przechodzimy pod zamkniętym szlabanem w kierunku napisu „Bienvenidos en Bolivia”. Po drugiej stronie szlabanu panuje jeszcze większy zamęt. Odprawa paszportowa wlecze się bardzo długo z powodu nieprawdopodobnej ilości urzędników. Każdy z nich ma jasno przydzielone zadanie — jeden odbiera paszport, drugi wbija pieczątkę, trzeci oddaje paszport, czwarty zabiera deklarację, itp. W końcu możemy ruszać dalej.
Po dwóch godzinach jazdy starym zdezelowanym autobusem, w którym Indianie właśnie spożywali poranną porcję fasoli, wdychając skutki uboczne ich śniadania i opędzając się od stworzeń, które pragnęły posilić się krwią z naszych łydek, docieramy do stolicy Boliwii — La Paz.
Nawet zmęczenie nie powstrzymuje mnie i kumpla od spaceru po mieście. Szkoda czasu, kiedy czekają na nas ośnieżone szczyty wulkanu Illimani (6402 m n.p.m.). Postanawiamy wdrapać się na jedno ze wzgórz otaczających La Paz, żeby podziwiać jego panoramę. Znalezienie odpowiednio wysokiej górki nie jest w La Paz problemem. Miasto rozciąga się na dnie i zboczach ogromnego kanionu, którego brzegi oddalone są od siebie o 5 km.
Obwieszeni sprzętem fotograficznym, wędrujemy wciąż pod górę, wąskimi i zatłoczonymi uliczkami, raz po raz zatrzymując się dla złapania tchu – choroba wysokogórska daje się we znaki. Zaczyna nam się kręcić w głowie. Im wyżej, tym zabudowania stają się skromniejsze, a fetor z rynsztoków bardziej intensywny. Chude psy, wszelkiej maści i wielkości prezentują nam swoje uzębienie, warcząc mało przyjaźnie. Łaciate świnie bez entuzjazmu ryją w stosach walających się wszędzie śmieci. Dzieciaki z umorusanymi buziami biegają za piłką, a kobiety w melonikach oporządzają swoje gospodarstwa.
Zmęczeni, ale szczęśliwi docieramy na spore wzniesienie nad starym cmentarzem. Widok wart jest przebytych męczarni. U stóp ośnieżonych wulkanów rozpościera się gigantyczne miasto. Nad nami błękitne niebo, pod nami niedostępne nagie skały, pełne stromych przepaści. Wydaje się, że jesteśmy sami.
Z rozdziawionymi ustami gapimy się na cuda natury, kiedy nagle słyszymy:
— De que pais sois? (Z jakiego jesteście kraju?)
— De Polonia – odpowiadam z uśmiechem godnym reklamy pasty do zębów, nawet nie przewidując, że złośliwe duchy Ajmarów właśnie nas dopadły. Kurtuazje się skończyły. Dwaj niewyrośnięci i szczerbaci osobnicy pokazują nam uzbrojenie boliwijskiej drużyny Janosika.
— Dinero!(pieniądze) - krzyczą, ustawiając lufę pistoletu koło mojej głowy i wyciągają nóż, bardzo do mnie przemawiający — nie chciałabym mieć blizn nawet leżąc w trumnie. Oddaję 20 boliwiano, które miałam w kieszeni. Piotrek opróżnia portfel, jednak wzrok rozbójników mówi, że mamy przestać się wygłupiać. Zaczynają mnie obmacywać i szybko natrafiają na pasek ze schowkiem, w którym trzymam gotówkę na dalszą podróż. O głupoto moja — nie zaszyłam pieniędzy w ubranie! Zniosę utratę aparatu i 20 boliwiono, które napastnicy trzymają już w łapach, ale ukryte w pasku dolary zostaną ze mną – pomyślałam. Stosuję jedyną posiadaną przeze mnie aktualnie broń – babską histerię. Drę się tak głośno, że nie tylko napastnicy, ale i mój towarzysz niedoli patrzą na mnie, jak na wariatkę. Skały odbijają mój krzyk. Wydaje się, że to nie jedna Polka, ale co najmniej setka rozwrzeszczanych kobiet. Efekt jest natychmiastowy. Po chwili widzimy już tylko pięty napastników umykających w popłochu. Niestety razem z naszymi aparatami fotograficznymi.
Czemu tak stoimy? Nie będziemy ich gonić? – pytam Piotrka. Wzdycha znacząco. Skoro nie, to może naskarżymy na nich na policji? Na to Piotrek przystaje. Biję życiowy rekord zbiegania z górki. Za każdą skałą widzę czających się przestępców. Po godzinie jesteśmy na Comisaria de Policia Turistica.
Wita nas wnętrze o ciemnozielonych, poobdrapywanych ścianach, zdezelowana maszyna do pisania i kilku funkcjonariuszy różniących się od rozbójników wstawionymi w szczerby złotymi zębami. Chyba przeszkodziliśmy im w grze w karty, bo patrzą na nas z wyraźną niechęcią.
Zaczyna się mozolne spisywanie denuncio. Moja znajomość hiszpańskiego połączona ze sprawnością pisania pana policjanta zapewnia nam dwie godziny tytanicznej pracy. Jak to diabła mam opisać zajście operując trzema słowami na krzyż? Cały komisariat ma uciechę z naszej pantomimy. Dokument powstaje i zarówno strona polska, jak i boliwijska są z siebie bardzo dumne. Policjant ociera pot z czoła i stwierdza, że powinności stało się zadość i możemy udać się do hotelu. Jak to? To nie będzie żadnej obławy na tych zbójów? Tak się nie postępuję z turystami z Polski!
Chcąc nie chcąc umawiają się z nami na akcję w dniu następnym. Mamy założyć inne ubrania i wraz z dwójką tajnych agentów wrócić na miejsce zbrodni, żeby tam znów zwabić rabusiów. Policja zakłada, że na tym terenie działa wciąż ta sama szajka.
Następnego dnia wstajemy wcześnie i punktualnie zjawiamy się przed komisariatem. Czeka na nas dwóch policjantów przebranych, w swoim mniemaniu, za turystów. Jeden w jaskrawożółtej bluzie z gigantycznym kaczorem Donaldem na piersi, drugi — z czerwonym szalikiem fantazyjnie przerzuconym przez ramie. Ale cyrk – myślę sobie — teraz to na pewno wszyscy dadzą się nabrać na tajnych agentów boliwijskiej policji. Niestety ci przebierańcy są nasza jedyną szansą na znalezienie sprawiedliwości w dzikim kraju. Miałam nadzieję, że policja boliwijska dysponuje jakimś transportem. Niestety — rozpoczynamy trzygodzinną wspinaczkę. Początkowo idziemy wszyscy razem, potem rozdzielamy się, agenci idą ok. 500 metrów za nami. Mamy być wabikiem dla potencjalnych rabusiów, a oni w odpowiednim momencie wkroczą do akcji.
Droga wiedzie przez park eukaliptusowy zaśmiecony do granic możliwości. Ponieważ wiemy już, że nie jest tu zbyt bezpiecznie, staramy się nie spuszczać z oczu naszych opiekunów i co chwilę nerwowo zerkamy do tyłu. Jednak oni, jak na złość, idą coraz wolniej. Wkrótce znikają nam z oczu. Zostajemy sami. Z na wpół rozsypującego się budynku obserwuje nas podejrzany mężczyzna. Raz po raz gwiżdże przeciągle, jakby dając do zrozumienia swoim ukrytym towarzyszom, że mogą złupić dwoje naiwnych gringos. Z drugiej strony przypatruje się nam wychudzony jegomość o wyglądzie zabijaki. A to klops – myślę – policja wystawiła nas na wabia swoim kolesiom z bandy, tyle słyszeliśmy o korupcji w tym kraju. Jakby w odpowiedzi na moje myśli słyszymy strzały. Za drzew wyłaniają się kolorowi agenci goniący chudego wyrostka. Pościg iście filmowy, nad eukaliptusami unosi się mgiełka prochu. Super – oni się tu bawią w gliniarzy z Beverly Hills, a my mamy sobie radzić sami! Ile możemy udawać, że interesują nas sterty śmieci, zaraz zjawi się jakiś nowy amator naszych resztek finansowych — myślę.
Wkrótce zagadka pościgu zostaje wyjaśniona. Na przebranych agentów napadł drobny rabuś, którego skusił kolorowy plecak. Młodzieńcy bronili honoru boliwijskiej policji, szkoda, że nie nas. W nagrodę za cierpliwość zabierają nas na blisko czterogodzinne przeszukiwanie okolicznych krzaków, w których napastnicy mogli porzucić nasze filmy. Bezskuteczne. Pozostała konfrontacja z miejscowym półświatkiem.
Zostajemy zaproszeni na pobliski cmentarzyk, gdzie wszelkie lumpy z La Paz obchodzą właśnie Wielką Środę. Miejsce z powodzeniem mogłoby posłużyć za scenografię do horroru. Bezdomne psy poukładały się na nagrobkach, a ich panowie raczą się tanim winem i Bóg wie, czym jeszcze. Podskakują w jakimś upiornym tańcu. Ich pijane, pozbawione wyrazu twarze nikogo nam nie przypominają.
Mamy dość wrażeń. Żegnamy dzielnych policjantów i ruszamy zwiedzać przyjemniejsze części miasta i poszukać lokalnego specjału – empanades, gorących pierogów z nadzieniem z mięsa i fasoli. Na Mercado de los Brujos (targu czarowników) rozglądamy się za amuletami na złośliwości Ajmarów. Można tu kupić zasuszony płód lamy, plastikowy zestaw ofiarny i przeróżne proszki, maści i figurki.Przed nami jeszcze daleka droga. Może powinniśmy się zabezpieczyć? Tego dnia nawet nie przypuszczamy, że czeka nas kolejna przygoda.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze