Rozpad przyjaźni
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuMam wielu przyjaciół i masę kolegów, z którymi, gdy najdzie mnie ochota, mogę przyjemnie spędzać czas. Nie byłbym sobą, gdybym teraz nie zaczął drżeć o te dobra, niczym smok gromadzący skarby pod swoim łuskowatym zadem. Przecież wszystko się kończy. Przyjaźń także. Jak to wygląda? Mogę się tylko domyślać. Kolegów straciłem wielu, ale przyjaciela żadnego.
Lipcowe słońce każde mi myśleć o sukcesach i niepowodzeniach mojego życia. Życie to jest krótkie i długie zarazem.
Pozornie, większość rzeczy mi nie wyszła. Wykonuję dziwaczny zawód pisarza i z trwogą spoglądam na dane statystyczne dotyczące upadku czytelnictwa. Ledwo umiem angielski, nie prowadzę samochodu i mam mordę jak małpa. W przeszłości czyniłem daleko posunięte starania, aby doprowadzić się do przedwczesnej śmierci, a przynajmniej trwałego kalectwa. W zamian udało mi się osiągnąć tyle, że nie posiadam jakiegokolwiek zawodu, mogę co najwyżej dymać na budowie lub czekać, aż jako ochroniarzowi wybiją mi wszystkie zęby. Kiedyś miałem mały mająteczek, lecz zdołałem go barwnie stracić, zasłaniając się przyzwoitością. Rozwód mój był jak kop w krocze. Szybki i pozostawił niezatarte wspomnienia.
A jednak coś się udało. Przede wszystkim nie umarłem, nigdy nawet mnie nie pobili i wiodę to swoje dziwaczne życie, ciesząc się wolnością niewyobrażalną dla dziewięćdziesięciu procent populacji naszego przedziwnego kraju. Słowa te piszę w pociągu. Jest wtorek. Wkoło wszyscy pracują, a ja zasuwam na Śląsk, ku podobnym sobie nierobom pióra, pić dobre wino i żreć smakowitości.
Teraz, z perspektywy pociągowej, rozumiem doskonale, że udali mi się ludzie na każdym niemal planie z osobistym włącznie. Mój synek to kawał fajnego chłopa. Mam wielu przyjaciół i masę kolegów, z którymi, gdy najdzie mnie ochota, mogę przyjemnie spędzać czas. Nie byłbym sobą, gdybym teraz nie zaczął drżeć o te dobra, niczym smok gromadzący skarby pod swoim łuskowatym zadem. Przecież wszystko się kończy. Przyjaźń także.
Jak to wygląda? Mogę się tylko domyślać. Kolegów straciłem wielu, ale przyjaciela żadnego.
Najbardziej oczywiste przyczyny są najprostsze. Oto koledzy na zabój, przyjaciółki do grobowej deski pożrą się o jakieś ciacho dwunożne, przebywające akurat w pobliżu i chętne na małe fikoły. Koledzy pokłócą się przy wódce i to tak, że zamiast solidarnie osuszać butelczynę, jeden roztrzaska ją drugiemu na głowie. Mogą pojawić się oskarżenia, fałszywe lub prawdziwe, które zmącą wodę przyjaźni tak skutecznie, że okaże się ona zatruta. Nie bez znaczenia jest poczucie humoru, wielokrotnie kładące się cieniem na najszczerszych nawet przyjaźniach. Ulubioną anegdotą mojego przyjaciela, Urbaniuka (bywa tutaj) jest historia opla Leopolda Tyrmanda. Tyrmand, odniósłszy sukces powieścią Zły, zebrał dość forsy, żeby takowy samochód nabyć i szpanować po Warszawie. Dodajmy, że były to szare lata pięćdziesiąte. Każda dziewczyna jego, i cóż miał uczynić najlepszy przyjaciel pisarza, Stefan Kisielewski? Ano, wziął gwoździa i tymże gwoździem wydrapał wielkie DUPA na masce. Panowie nie rozmawiali ze sobą przez rok.
Innymi słowy, ktoś zrobi coś głupiego, niedorzecznego, być może nawet okrutnego drugiej stronie. Bo my ludzie jesteśmy właśnie głupi, niedorzeczni a okrutni zwłaszcza.
Może jestem naiwny, ale uważam, że wszelkie te trudności można przezwyciężyć, przyjaźń zrujnowana za ich sprawą łatwo ulegnie odbudowaniu. To przekonanie po części wynika z niewiedzy, na przykład zupełnie nie potrafię pojąć przyjaciół kłócących się o kobietę (i odwrotnie), toż do zakochania jeden krok, tego kwiatu jest pół światu i tak dalej. Przyjaźń tymczasem jest towarem deficytowym.
Niemniej takie rzeczy się dzieją.
W momencie takiego dramatycznego zerwania przyjaźni (z powodu kobiety, wódki, oskarżeń) najczęściej dochodzi do nielichej awantury, przy czym niedawni przyjaciele zachowują się niczym starzy kochankowie, wywlekający sobie wszelkie podłości i zdrady sprzed półwiecza. Sam przeżywałem podobne sytuacje i doskonale znam tamtejszy stan umysłu, wyrażający się w bezwarunkowym przekonaniu o skreśleniu przyjaciela z życiorysu, natychmiast i nieodwołalnie. Pod żadnym pozorem, nawet na bezludnej wyspie nie chcemy mieć do czynienia z tą kanalią. Jest to zupełnie fałszywe wrażenie i trzeba jedynie czasu, aby dojść do takiego wniosku. Toż kobieta, o którą poszło, prędzej czy później zestarzeje się, zmieni w jędzę, ewentualnie (daj Boże) ucieknie z listonoszem. Wódkę zawsze można kupić, zagoi się głowa po roztrzaskanej butelczynie. I nawet Tyrmand w końcu pogodził się z Kisielewskim. Pozostaje problem innego rodzaju: kto pierwszy ma wyciągnąć rękę do zgody?
Niektórzy utrzymują, że ten, który zawinił, tylko najczęściej nie wiadomo kto to taki. Każdy ma swoją rację. Istnieje jednak prosta metoda, aby uniknąć takiego ambarasu, sam ją stosuję i mam nadzieję, że mi się przyda, kiedy dojdzie do najgorszego. Wystarczy, aby przyjaciele ustalili ze sobą, kto dzwoni pierwszy, jeśli się poróżnią. Wyboru można dokonać w drodze dobrowolnej deklaracji, ewentualnie rzutu monetą, w gruncie rzeczy nieważne jak, chodzi wyłącznie o zasadę. Takie rozwiązanie – ty dzwonisz pierwszy jakby co – zdejmuje wszelkie wahanie, pozwala odłożyć kwestię kto właściwie zawinił, kto musi przeprosić i tak dalej. Na to będzie czas potem.
Czasem przyjaźń dobiega końca, bo przyjaciele się rozjeżdżają, najczęściej dosłownie. Ten w Paryżu, tamten w Nowym Jorku. Wówczas pozostają sympatyczne spotkania raz na rok. Jest z czego się cieszyć.
Jedynym czynnikiem, który może naprawdę zaszkodzić przyjaźni, jest nierówność. Wydaje mi się nie do przeskoczenia, gdyż przyjaźń zaczyna się od nierówności i w niej jedynie może wytrwać. Zaczynamy przyjaźnić się w szkole średniej, na studiach, ewentualnie (coraz rzadziej) w pracy. Trzeba się zgodzić, że zażyłość między szefem a podwładnym zdarza się niesłychanie rzadko, chyba, że jest to zażyłość zbudowana w oparciu o wymianę płynów.
O co chodzi mi z tą nierównością? Wyobraźmy sobie dwie koleżanki, Basię i Kasię, studiujące prawo. Bawią się razem, idą łeb w łeb. Po odfajkowaniu magisterki, jedna zdaje na aplikację, druga nie, dochodzi do postępującego rozszczepienia. Kasia zaczyna pracować w kancelarii najpierw jako asystentka, potem zostaje adwokatem, jak nie przymierzając Ally McBeal. Basia w tym czasie wiąże koniec z końcem, radząc lumpom jak uniknąć alimentów.
Przyjaźń między Basią i Kasią jest już niemożliwa. Wykonują ten sam zawód, ale ich kariery przebiegają w diametralnie różny sposób. Gdyby jedna, miast prawa studiowała weterynarię, wszystko byłoby w porządku.
Reżyser z Oscarem na koncie nie utrzyma przyjaźni z biedaczyną, kręcącą krótkie metraże za pieniądze pożyczone od mamy, choćby znali się od piaskownicy i złożyli ślubowanie krwi. Gdyby biedaczyna robił w nieruchomościach, przyjaźń jakimś cudem by ocalała.
To jeszcze jedna konsekwencja sukcesu, lub, jak kto woli, upadania.
Dlatego boję się, że kiedyś mi się w życiu powiedzie. Upadku boję się prawie tak samo.
No bo co pozostaje w takiej sytuacji? W jaki sposób uratować przyjaźń w sytuacji nierównej? Obawiam się, że to niemożliwe. Wszystko, co można uczynić, to przyjaźń zamknąć, smutno i pięknie, z szacunku dla tego co było.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze