Wodospad z rozsypanego planu
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuNawet najlepiej zaplanowana podróż może ułożyć się zupełnie inaczej, niż byśmy sobie tego życzyli. Zdecydowana większość wypraw przebiega swoim własnym rytmem rzucając nami od rozczarowania po zachwyt. W trakcie podróży może się zdarzyć, że atrakcja reklamowana w katalogach wypada blado w obliczu uroku małej wioski, mapy wskazują nieistniejące drogi, a przewodniki rekomendują zamknięte hotele. Ale w tej nieprzewidywalności tkwi największy urok podróży.
Nawet najlepiej zaplanowana podróż może ułożyć się zupełnie inaczej, niż byśmy sobie tego życzyli. Ba! Powiedziałabym, że zdecydowana większość wypraw przebiega swoim własnym rytmem rzucając nami od rozczarowania po zachwyt.
W trakcie podróży może się zdarzyć, że atrakcja reklamowana w katalogach wypada blado w obliczu uroku małej wioski, mapy wskazują nieistniejące drogi, a przewodniki rekomendują zamknięte hotele. Ale w tej nieprzewidywalności tkwi największy urok podróży – w niespodziewanych wydarzeniach, w chwilowych przyjaźniach, rozbłyskach tęczy po deszczu i niezwykłych krajobrazach mijanych po drodze. I choć zmiana planów budzi nasz niepokój, choć psioczymy na zepsuty autobus, zalaną drogę, strajk lub inne przeszkody stające nam na drodze, to jednak może się zdarzyć, że nieoczekiwane niedogodności kierują nas do miejsc, do których nigdy wcześniej byśmy nie dotarli.
To zabawne, że gdyby nie przypadek nie zobaczyłabym Cascades d’Ouzoud, największych wodospadów w Maroku. Jakoś nie po drodze się wydawały. Pierwotnie miała być wędrówka po górach w okolicach Azru, zapach cedru i towarzystwo małp. Zamiast tego były przemoczone ubrania, mgła zasłaniająca widoki i ucieczka do Beni Mallal, miejsca omijanego prze autorów przewodników. Byle dalej od deszczu, byle na południe. Przymusowy przystanek w mieście, o którym przewodniki piszą zaledwie trzy zdania, staje się niezapomnianym wspomnieniem gorącej pary w hammanie w towarzystwie Berberyjek i punktem, który da się umiejscowić na mapie pamięci, ale nie daje się oswoić na dłużej niż jedną noc.
O świcie ruszam dalej, ku marokańskiemu słońcu. Po wielu godzinach kołysania błędnika i wdychania spalin los mnie nagradza. W Ouzoud słońce przyjemnie ogrzewa skostniałe stopy. Słodkie banany tłumią głód. Chłopak z głową przygniecioną dredami zaprasza do kolorowego hotelu tuż za zakrętem lecz to pachnący dym snujący się nad glinianymi garnkami pieczętuje decyzję o pozostaniu. Niesiony wiatrem z nad Atlasu średniego unieważnia plan, rozsypuje układankę dat, połączeń autobusowych i obowiązkowych atrakcji i wpisuje na ich miejsce radosne chwile nauki gry na bębnie Ahmeda, smak naleśników z czekoladą i chleba maczanego w oliwie, przejażdżki ukwieconymi łodziami, płoszenie ptaków nad wodospadem i zbieranie oliwek w upale.
Malownicze wodospady, które w sezonie wabią przede wszystkim Marokańczyków, teraz nie były podziwiane prawie przez nikogo. Plastykowe krzesełka z kempingów wokół rozlewiska przyoblekły brunatno-rudą barwę tutejszej ziemi i ze spokojem czekają na gości. Wydają się zapatrzone w spadającą wodę. Kaskady mają podobno wysokość 110 m, lecz właściciel kramów z drewnianymi kobrami uważa, że 120, a mężczyzna z knajpy na dole twierdzi, że 130. Może im dłużej się tu jest, tym wodospady wydają się większe? Mnie i tak wszystko jedno. Cyfry nie przekażą zapachu wody i pieśni kaskad ułożonej z szumu, pluśnięć i huków. Nie oddadzą wędrówki światła po wodzie, ani małych tęcz pojawiających się przy wodospadach w słoneczne dni.
Przez pół nocy słychać kogucie zawody. Który głośniej, który dłużej, do którego należeć będzie ostatnie kukuryku! Leżę pod kolorowymi pledami w berberyjskie wzory w pokoiku o wielkości składziku na szczotki. Przez drewniane okiennice wdziera się chłód porannego powietrze a wraz z nim ryk obudzonego przez koguty osła. Chcąc nie chcąc szukam butów na lodowatej podłodze i wychodzę na zewnątrz. Może spotkam małpy przy wodospadzie? Podobno przychodzą rano by się napić.
W pobliskiej wiosce krzątanina godna późniejszej pory, kobiety w chustach objuczone towarem na sprzedaż i gromadką dzieci idą w kierunku targowiska, powiązane sznurkiem kozy meczą swoją cichą skargę. Zrezygnowane ptaki smętnie zwieszające głowy i powiązane w pęczki dają się nieść ku przeznaczeniu.
Kupuję na straganie ciężkie owoce granatów i zasiadam do uczty na dachu hotelu. Ciemny sok owoców cieknie po palcach, a ja obserwuję misterium codziennej krzątaniny. Z wysokości dachu widać wzgórza Atlasu, dzieci bawiące się wśród kóz, mężczyznę w turbanie dosiadającego osła. Gdaczą kury. Czarne oliwki połyskują wśród srebrnych liści. Jeszcze nie wiem, że wieczorem zasiądę przy stole w jednej z chat schowanej za tymi wzgórzami, że będę maczać chleb w oliwie i ściskać tuzin dłoni w podziękowaniu za przyjęcie. Nie wiem też, że nocą popatrzę na gwiazdy z hotelowego dachu, które zawieszone na niebie będą do mnie mrugać a może mówić coś o szczęśliwych splotach okoliczności? Nie słyszę ich dobrze. Zagłuszy je bęben. To Ahmed będzie grał na pożegnanie berberyjską pieśń.
Nie wiedzieć, jak się skończy dzień, to najlepszy z podróżniczych planów.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze