Ko Phi Phi niebiańska i przeludniona wyspa
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuWyspy Phi Phi w południowej Tajlandii znane są z pocztówkowych krajobrazów. To raj dla człowieka zmuszonego do życia w klimacie umiarkowanym. Wokół turkus wody, długie łodzie leniwie kołyszące się przy plażach o białym piasku. Wyspy Phi Phi mają niewielu konkurentów w walce o tytuł najpiękniejszej. Lecz to staje się ich przekleństwem. Ludzie szybko zawładnęli ich pięknem i zaczęli na nim zarabiać. Między palmami stanęły hotele, zaczęły się tłoczyć budki z tandetą, sklepy z napojami, olejkami i piwem.
Na mojej lodówce jest przypięty magnes z kolorową rybką. Na jej ogonie widnieje napis Ko Phi Phi. Ta rybka jest jak wyspa, z której pochodzi. Kiczowato kolorowa, egzotyczna i naznaczona masowością. Swoimi jaskrawymi paskami przyciąga wzrok. Nie tylko mój. Lubię ją, choć gdyby nie pochodziła z seryjnej produkcji, byłaby bliższa memu sercu.
Litery ułożone na ogonie rybki w zabawnie brzmiącą zbitkę „pipi”, wywołują uśmiech. Czy ryba pochodzi z krainy frywolności, a może z bajki? A jednak to tylko ziemski adres. Ogólnodostępny. Dla każdego kto wytropi w Internecie promocyjny bilet do Tajlandii.
Wyspy Phi Phi leżące na Morzu Andamańskim w południowej Tajlandii znane są z pocztówkowych krajobrazów. Tak wygląda raj w wyobrażeniu człowieka zmuszonego do życia w klimacie umiarkowanym. Wokół nieprawdopodobny turkus wody, niebo zlewające się z morzem, długie łodzie leniwie kołyszące się przy plażach o białym piasku. I jeszcze wapienne ściany pionowo wyrastające z fal, skalne garby w perukach z palm. No i słońce, bardzo dużo słońca. Niewyobrażalnie dużo słońca. To kraina, do której nie dociera chłód. Czegóż trzeba więcej wiecznie marznącym osobnikom z Europy, części Stanów Zjednoczonych czy z Kanady? No, może jeszcze jedzenia i miejsca do spania. A kiedy zaspokoi się już pierwotne potrzeby, to przydałoby się jeszcze odrobinę rozrywki. Przydałoby się miejsce do tańczenia, chłodna cola w plastikowej butelce i supermarket czynny 24 h.
Wyspy Phi Phi mają niewielu konkurentów w walce o tytuł najpiękniejszej wyspy Azji. Lecz to staje się ich przekleństwem. Ludzie, jak to ludzie, szybko zawładnęli ich pięknem i zaczęli na nim zarabiać. Między palmami stanęły hotele, na niewielkiej przestrzeni zaczęły się tłoczyć budki z koszulkową tandetą, sklepy z napojami, olejkami do ciała i piwem. Knajpy zagarnęły biały piasek na plaży. Coraz więcej betonu, coraz więcej neonów z logo firm znanych na całym świecie. Śmieci wtopiły się w krajobraz. Kołyszą się na wodzie. Lubią zbierać się w sterty przy bocznych uliczkach. Tutejsza niebiańska plaża znana z filmu z Di Caprio mogła w nim zagrać dopiero po wywiezieniu z niej kilku ton śmieci.
Przypływamy tu pchani przez obrazy z katalogów biur podróży i z przewodników, a potem z trudem odnajdujemy niezdeptane miejsce. Nawet bungalowy, schowane w małej zatoczce z dala od portu i bez drogi lądowej, nocą wibrują muzyką disco. Woda niesie hałas i bezwzględnie wpycha go nam do uszu. A byłoby tak pięknie w tym bambusowym domku z hamakiem i prysznicem z widokiem na niebo, z orzechami kokosowymi wylegującymi się wśród nadbrzeżnych skał. Jednak nam ludziom wszystko szybko się nudzi i nawet do raju wleczemy „zabawiacze”. W bambusowych chatkach na małej wyspie musimy mieć Internet, muzykę i najnowsze wydanie gazety. Mamy obsesję na punkcie „bycia w kontakcie”. Martwilibyśmy się, nie mogąc zdać relacji na żywo z przejażdżki łódką między skałami.
Uciekamy z bungalowów przy plaży w poszukiwaniu ciszy. Z tarasu naszego nowego hotelu rozpościera się widok na skarpę. Zawisły na niej domki, jak bombki na choince. Małe, ręcznie sklecone z tego, co udało się pozbierać po tsunami. Często stajemy na tarasie ze Stasiem. Uśmiechnięte kobiety całymi dniami piorące w miskach ubrania i mężczyźni spluwający pianą z pasty do zębów uśmiechają się na widok dziecka. Machają do nas i wracają do swoich spraw. Słychać rozmowy, rytmiczne melodie wygrywane na bębnie, szemrzące radio na baterię. Mamy taras z widokiem na codzienne życie. Może za kilka lat na Ko Phi Phi takie obrazki będą dodatkową „atrakcją” dla znudzonych dobrobytem turystów. Kolejnym punktem w ofercie „5 wysp w 5 godzin” lub „noc pełna przygód”.
Trudno tu nie wpaść w sidła masowej turystyki. Tym trudniej, jeżeli jest się tu tylko na chwilę. Upchnięci w długie łodzie pływamy od wysepki do wysepki. Widoki rekompensują tłok, choć czasami chciałoby się mieć bajeczną plażę tylko dla siebie. Pewnie każdy marzy o tym zajadając lunch „w cenie wycieczki” i kiedy nurkuje ocierając się o ciało innego turysty. Rybom tłok nie przeszkadza. Przynajmniej tym karmionym przez ludzi. Podpływają do łodzi całymi ławicami. W końcu nie pierwsza to łódka dzisiaj w zatoce a ryby, jak widać swój rozum mają. Po co daleko szukać jedzenia, kiedy za chwilę przyjadą turyści piszczący z zachwytu, że mogą nas pokarmić? – mogłaby myśleć taka ryba.
Kiedy patrzę na moją rybkę na lodówce przypominają mi się cudowne widoki i smak owoców jedzonych na plaży. Przypominają mi się cudownie ciepłe wieczory na plaży i pad thai przyrządzane przez Song. Ale tym wspomnieniom towarzyszy smutek, bo wiem, że za kilka lat Ko Phi Phi zmieni się jeszcze bardziej, a pobliskie lotnisko na Krabi przyjmie jeszcze więcej samolotów ze spragnionymi słońca i niebiańskich widoków turystów. Tylko te widoki na pierwszym planie będą miały coraz więcej hotelowych budynków i coraz węższy pas białego pisku na plaży.
A może by tak wprowadzić limitowane wstępy do raju? Przynajmniej raj by na tym skorzystał. A ja poczekałabym na swoją kolej i miałabym gwarancję, że nie utknę w korku w drodze do zatoki z rybami jedzącymi z ręki arbuza.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze