Tragarze i turyści
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuWspinaczka górska nie jest moim wymarzonym sportem. Czasami robię wyjątki. Tak było w przypadku wulkanu Rinjani na indonezyjskiej wyspie Lombok. Splot okoliczności zaprowadził mnie na wysokość 2600 m n.p.m. Doświadczeni alpiniści uśmiechną się teraz pobłażliwie. Jeżeli weźmie się jednak pod uwagę brak jakiegokolwiek doświadczenia, to nawet taka wysokość może okazać się życiowym wyczynem. Wejście na krater Rinjani stało się też ważne dla mnie z całkiem z innego powodu.
Wspinaczka górska nie jest moim wymarzonym sportem. Czasami robię wyjątki. Tak było w przypadku wulkanu Rinjani na indonezyjskiej wyspie Lombok. Splot okoliczności zaprowadził mnie na wysokość 2600 m n.p.m. Doświadczeni alpiniści uśmiechną się teraz pobłażliwie. Jeżeli jednak weźmie się pod uwagę brak jakiegokolwiek doświadczenia, to nawet taka wysokość może okazać się życiowym wyczynem. Wejście na krater Rinjani stało się też ważne dla mnie całkiem z innego powodu.
Rinjani to czynny wulkan, który po raz ostatni wybuchł w 2004 roku. Jest świętym miejscem pielgrzymek Balijczyków i członków plemienia Sasak, a turystów z całego świata przyciąga księżycowym kształtem krateru, który oprócz szmaragdowego jeziora zwanego „dzieckiem morza” (Segura Anak), kryje również gorące źródła i kilka mniejszych stożków wulkanicznych.
Biura podróży organizują wyprawy na Rinjani pod hasłem „wszystko wliczone w cenę”. Wystarczy zapłacić, a klimatyzowany samochód prowadzony przez kierowcę w białej koszuli zawiezie nas do wioski Senaru w pobliżu wulkanu, a potem opiekę nad nami przejmą pracownicy skromnego hotelu i tragarze.
Nasz tragarz i przewodnik w jednej osobie miał na imię Pardi. Filigranowa postać stanowiła kontrast dla jego wyćwiczonych mięśni i wytrzymałości. Z wprawą zarzucił na drobne ramiona bambusowy drąg z przymocowanymi do dwóch krańców koszami wypchanymi jedzeniem i sprzętem potrzebnym do przenocowania na wysokości. Namiot, śpiwory, butle z wodą, w sumie około 30 kg. — Idziemy? – zapytał nieśmiało.
Poszliśmy. My przodem, Pardi za nami, dostosowując się do naszego powolnego tempa. Niosłyśmy na plecach tylko małe plecaki, a mimo to z każdym krokiem ich ciężar coraz bardziej nas przygniatał. W uszach świdrowały koncerty świerszczy zwanych kredek. Mimo cienia rzucanego przez wysokie drzewa upał wysuszał usta. Łydki prężyły się na stromych schodach utworzonych z plątaniny korzeni. Pardi sprawnie stawiał stopy obute w gumowe klapki. — Moje się rozleciały, musiałem te pożyczyć od sąsiada – opowiedział potem na Pos II, na wysokości 1650 m n.p.m., gdzie postanawiamy zrobić przerwę na posiłek. Podczas gdy my regenerowałyśmy siły zajadając banany i opędzając się od stadka napastliwych małp, Pardi przyniósł wodę ze źródełka, rozpalił ogień i w krótkim czasie wyczarował dla nas gorące, pożywne danie. Długo musiałyśmy go namawiać, żeby zjadł z nami. Cichy i skromny nie chciał być traktowany jako nasz partner. A nas coraz bardziej uwierała pozycja turystek z bogatszej części świata.
Ostatni odcinek tuż przed krawędzią krateru zmęczył nas wszystkich. Osuwający się piasek, stromizny, kurz a potem wilgotna mgła wciskająca się pod ubrania. Pardi ocierał pot z czoła i coraz częściej stawiał na ziemi swój ciężar. Na 2600 m n.p.m. dotarliśmy po 7 godzinach wspinaczki. Przy podziale obowiązków przypadło nam fotografowanie tańca chmur i zachodzącego słońca na tle górskich szczytów i wulkanów. Pardi, jakby nie ufając w nasze możliwości, nie pozwolił pomagać sobie w rozstawianiu namiotu i gotowaniu wieczornego posiłku. Przy ognisku odpędzającym nocny chłód granica między nami powoli pękała.
Wyglądający jak nastolatek Pardi miał 32 lata i pochodził z Senaru. Nie skończył szkoły, angielskiego nauczył się od turystów. Oprócz dwójki małych dzieci miał na utrzymaniu żonę i matkę staruszkę. Jego rodzina nie miała ziemi, a jedynym źródłem dochodu były pieniądze, jakie dostawał za opiekę nad wspinającymi się na Rinjani. Grosze, biorąc pod uwagę ile zgarniała agencja. Sezon wspinaczkowy to 3 — 4 miesiące, podczas których Pardi musiał zapracować na cały rok. A sił starczało mu na jedną wspinaczkę w tygodniu. Klienci nie trafiali się zawsze. Zawód tragarza mógł uprawiać krótko. Obciążone bagażem i wspinaczką stawy szybko odmawiały posłuszeństwa. Pardi przypuszczał, że da radę się wspinać jeszcze przez kilka lat. A co potem? — Może pojadę do Malezji – mówił. Tam potrzebują ludzi do pracy. Jego największe marzenia? Zarobić na wyprawkę do szkoły dla siedmioletniej córeczki. Kwota stanowiąca równowartość naszych 50 zł była jednak dla niego marzeniem zbyt odległym. Chciałby również pójść na kurs angielskiego, ale to kosztuje jeszcze więcej.
Nocą, kiedy pod dziurawy tropik zakradały się promienie księżyca, a chłód czerwienił policzki, Pardi nie spał. Może dziwnie się czuł w namiocie, nienawykły do bratania się z turystami i przyzwyczajony do twardego posłania z trawy? A może tęsknił za swoją rodziną?
Wielogodzinne zejście z krateru następnego dnia wypełniliśmy milczeniem. Nasze myśli pochłaniał Pardi. O czym on myślał, nie wiedziałyśmy. Uśmiechał się ilekroć na niego spojrzałyśmy. — Chodźcie do mnie na herbatę – zaprosił.
Jego dom stał w pobliżu wodospadu. Skromne obejście zwracało uwagę czystością i spokojem. Herbata była jasna, zaparzana wielokrotnie musiała już wcześniej stracić smak i aromat. W małej szklaneczce, zastępującej cukierniczkę, na dnie leżała garść przybrudzonego cukru. — Zostaw dla gości – usłyszałyśmy słowa żony Pardiego powstrzymujące go przed sięgnięciem po łyżeczkę. Herbata była gorzka. Słodkie były uśmiechy.
Zostawiamy Pardiemu pieniądze na szkołę dla córeczki i spory napiwek za dotrzymywanie nam towarzystwa. Wyrzuty sumienia nie dają się uśpić w klimatyzowanym samochodzie wiozącym nas do nadmorskiej miejscowości. Choć, czy to my powinnyśmy mieć wyrzuty sumienia czy świat?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze