W drodze do Puno
EWELINA KITLIŃSKA • dawno temuPeruwiańskie środki transportu są zaskakujące pod każdym względem. Można szybko przywyknąć do widoku żółtych tico – najpopularniejszych taksówek. Gdy jest się pasażerem, lepiej zamknąć oczy, by nie widzieć mrożących krew w żyłach wyczynów tamtejszych kierowców. Wiele rzeczy można przyjąć jako standard. Przejazd z Arequipy do Puno wymyka się jednak ocenom.
Po pełnym atrakcji, ale męczącym pobycie w kanionie Colca wreszcie mamy trochę czasu, żeby odpocząć. Następnego dnia wyjeżdżamy z Arequipy dopiero około drugiej po południu, więc możemy spać, ile dusza zapragnie, w spokoju przejść się po mieście, w świetle dnia zobaczyć najpiękniejszy ze wszystkich w Peru plac Plaza de Armas. Po spokojnym spacerze, zwiedzeniu dwupoziomowego kościoła jezuickiego La Compania, XVI-wiecznego Monasterio de Santa Catalina i jeszcze paru zabytków wracamy powoli do hotelu. Po drodze robimy zakupy na czekający nas siedmiogodzinny przejazd do Puno. Przed budynkiem jak zwykle napotykamy sprzedających połączenia telefoniczne ludzi z telefonami komórkowymi na łańcuchach. Każdy w potrzebie może podjeść do takiego człowieka z komórką, wybrać numer, chwilę porozmawiać, a potem uiścić opłatę.
Przejazd na pace
Kiedy już spakowani wychodzimy przed hotel, gdzie miały czekać taksówki, okazuje się, że wokół pełno samochodów, ale żaden nie jest tym zamówionym. Trudno nawet złapać jakieś inne, bo tuż przed wejściem do hotelu stanęły dwie stare, przerdzewiałe ciężarówki, skutecznie tarasując dojście do ulicy. Zaczyna się robić krucho z czasem. Po bezskutecznych telefonach do taksówkarzy i liczeniu, że złapiemy akurat wolny kurs na ulicy, nasze żarty, że będziemy jechać na pace jednego z tych rozsypujących się wraków, zaczynają nabierać coraz bardziej realnego wymiaru. I wreszcie, kiedy taksówki podjeżdżają, kierowcy dowiadują się, że rezygnujemy z ich usług. Bo oto pojawił się kierowca ciężarówki i widząc nasze ogromne zainteresowanie jego pojazdem, natychmiast dostosował się do wymagań i zaproponował transport na dworzec. Wydało mu się to dość ekstrawaganckie, że biali ludzie z Europy rezygnują z wygodnych taksówek, ale widać ci dziwaczni turyści już tacy osobliwi. Ładujemy się na pakę obdrapanego, niegdyś błękitnego, a teraz zardzewiałego samochodu.
Jedziemy przez miasto i oczy Peruwiańczyków skupiają się na nas – europejskich turystach, którzy z wysokości paki samochodu uwieczniają kamerami i aparatami fotograficznymi ten pamiętny przejazd na dworzec. Ciężarówka jedzie powoli, ale i tak czuć najmniejszą wyrwę w podłożu, trzęsie i rzuca nami we wszystkich kierunkach. Ale jest przynajmniej wesoło, tak jak na wakacjach być powinno.
Dojeżdżamy na dworzec w samą porę, wszyscy już są zapakowani i gotowi do odjazdu, brakuje tylko nas. Szybko oddajemy nasze plecaki do luków bagażowych, wchodzimy na piętro dalekobieżnego autobusu i siadamy w wygodnych fotelach.
Dentystyczny pokaz kaznodziei
Autobus rusza i na górę wchodzi jegomość z neseserkiem i mikrofonem. Zaczyna podłączać kabelki do walizki, która okazuje się wzmacniaczem. Biorę go, tak jak większość z nas, za stewarda. Czekam, aż zaraz powie: „Szanowni Państwo, witam serdecznie na pokładzie linii takich a takich. Jedziemy dzisiaj z Arequipy do Puno przez miejscowości takie a takie. Podróż nam zajmie tyle a tyle godzin, po drodze będziemy robić postoje i krótkie przerwy. W czasie podróży mogą Państwo u mnie zamówić kawę lub herbatę. Po drodze będziemy puszczać film w telewizorach. Na dole znajduje się toaleta” – i tak dalej.
Pan zaczyna mówić, początkowo nie zwracam na niego uwagi, bo właśnie wyjęłam gazetę do poczytania. Ale jego głos jest tak donośny i przejmujący, że mimo woli zerkam na niego. Odpowiednia mimika i sugestywne gesty nie dają oderwać od niego wzroku. Ale to nie wszystko. Mężczyzna sięga po oręż – zafoliowane kartki formatu A4 prezentujące kolorowe zdjęcia. Przecieram z niedowierzaniem oczy i patrzę jeszcze raz. Nie, nie mam omamów. Zdjęcia przedstawiają chore uzębienie. Jedno schorzenie, potem kolejne. Prezenter błyskawicznie podmienia fotografie. Patrzymy na ten pokaz jak urzeczeni. Wszystkiego mogłabym się spodziewać, ale nie pokazu chorych zębów. Nasze aparaty fotograficzne idą w ruch. Początkowe zdumienie zastępuje cichy chichot. Pan zauważa nasze drwiny i nieszczególnie mu się podoba nasz stosunek do jego pracy, ale stara się nie pokazać tego po sobie. Dalej żywo peroruje, pokazując, że kiedy się nie dba o zęby, to potem obwisają policzki i trzeba zasłaniać usta dłonią przy uśmiechu. Jest tak przejęty swoją rolą, że siedząca za mną Marta trafnie go określa: „O rany, on mówi jak kaznodzieja!”.
W kulminacyjnym momencie wyjmuje zza pazuchy magiczny proszek na wszelkie problemy z zębami. Każdemu rozdaje po jednej sztuce. Wszystkim, tylko nie nam. Kilkoro tubylców kupuje ten cudowny preparat. Czy faktycznie cokolwiek pomaga – trudno powiedzieć. Wiedza o higienie jamy ustnej i dbałość o zęby nie są na zbyt wysokim poziomie wśród Peruwiańczyków. Na pewno pokaz jest czymś, co im się przyda, może kogoś skłoni do większego dbania o higienę, ale sprzedaż tego specyfiku odbieram jako naciąganie ludzi.
Naród czekających w spokoju
Sprzedaż produktów w autobusach jest bardzo typowa w Peru. Na każdym postoju do autobusu wchodzą dorośli albo dzieci, które mają do sprzedania różnego rodzaju jedzenie lub picie. Ciastka, kanapki, rozmaite placki i owoce, gotowane kukurydze, napoje butelkowane i w torebkach, które były i u nas popularne w czasach PRL-u – asortyment jest bogaty. W czasie takich wizyt sprzedawców bardziej uważamy na swoje rzeczy, aby przypadkiem nie zmieniły właściciela.
Tymczasem na ekranie telewizora pojawia się film i większość Peruwiańczyków zaczyna go oglądać z zainteresowaniem. Gdyby nie był emitowany, zapewne pasażerowie siedzieliby spokojnie na swoich miejscach, nie wykonując żadnych czynności pozwalających zabić czas. Ci ludzie mają zupełnie inne podejście do kwestii czasu niż przedstawiciele wysoko rozwiniętych krajów. Naturalną rzeczą jest, że podróż musi trwać, nie ma się czym emocjonować i niepokoić — rzeczy biegną swoim torem. Kiedy my z nudów czytamy dziesiąty artykuł, zmieniamy po raz kolejny pozycję na siedzeniu, oni niewzruszenie siedzą, nawet nie drgną. To naród, który potrafi czekać. W spokoju, bez okazywania jakiegokolwiek znużenia. Kiedy patrzy się na ten stoicyzm, można odnieść wrażenie, że oni w ogóle nie znają czegoś takiego jak nuda. Bo w czasie czekania wykonują jedną ważną czynność – po prostu czekają.
Kiedy jedziemy dalej, na zewnątrz zaczyna szaleć burza. Zatrzymujemy się na pustkowiu, bo mamy jakąś awarię autobusu. Kiedy my wyglądamy ciekawsko z okien, żeby cokolwiek dostrzec, i wiercimy się niecierpliwie, Peruwiańczycy nadal są całkiem opanowani. Ale gdy drzwi autokaru pozostają długo otwarte i na górny pokład dociera przejmujący chłód z zewnątrz, oni też okazują niejakie zainteresowanie sytuacją. Wreszcie po półgodzinie udaje się znów uruchomić autokar.
Docieramy do Puno, kiedy jest już ciemno. I niestety bardzo zimno i deszczowo. Zziębnięci i głodni idziemy na kolację. A potem wracamy do zimnego hotelowego pokoju, gdzie z ust i nozdrzy przy każdym oddechu wydostają się obłoczki pary. Po raz pierwszy w Peru wyciągam - szczękając z zimna zębami — śpiwór i gramolę się do niego. Po czym przykrywam się jeszcze czterema kocami i nie mogąc się ruszyć pod ich ciężarem, zasypiam.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze