Wschód na Machu Picchu
ANNA SZABELSKA • dawno temu„Podobno mają zamknąć Machu Picchu dla zwiedzających.” To zasłyszane gdzieś zdanie na szczęście okazało się być plotką, jednak bardzo się cieszę, że je usłyszałam. Gdyby nie ono to najprawdopodobniej odkładałabym swoją wymarzoną wycieczkę w nieskończoność.
Bilety kupione, urlop przyznany, niezbędne szczepienia, pakowanie i wreszcie jesteśmy w samolocie na trasie Madryt – Lima. Ostatecznie lecimy we troje, choć na pierwszą wzmiankę o wycieczce chyba wszyscy znajomi przejawiali entuzjazm i chęć uczestnictwa. Tłumy te jednak szybko się wykruszyły, zaś bilety kupowaliśmy już w ostatecznym składzie – ja, mój chłopak i nasz wspólny kolega.
Po wylądowaniu czeka nas pierwsze zderzenie z tzw. świńską grypą a raczej strachem przed nią. Tuż przy wyjściu z samolotu czekają na pasażerów trzy osoby w maseczkach chirurgicznych odbierające otwarte opakowania z napojami oraz jakiekolwiek napoczęte jedzenie. Stojąc w kolejce do odprawy paszportowej na widok podobnie zamaskowanych urzędników mamy ochotę choćby kaszlnąć dla hecy, ale zostajemy powstrzymani przez wizję żołnierzy powalających nas na podłogę, obezwładniających a następnie wlokących na miesięczną kwarantannę. Dokładnie tyle ma trwać wycieczka, więc rezygnujemy z głupiego pomysłu. Obawa przed epidemią nie ogranicza się zresztą do działań na lotnisku. W całym kraju porozwieszane są plakaty zachęcające między innymi do mycia rąk.
Kiedy mamy już wszystkie kontrole za sobą, możemy wreszcie opuścić budynek lotniska. Jako, że wycieczka jest zaplanowana jedynie w bardzo ogólnych zarysach, wiemy tylko, że chcemy dojechać do centrum Limy i tam poszukać noclegu. Tuż przy drzwiach wyjściowych zostajemy dosłownie napadnięci przez chmarę przekrzykujących się taksówkarzy. Skołowani podchodzimy do jednego z nich i bez wahania decydujemy się na zaproponowaną cenę, 80 soli. To pierwszy i ostatni raz, kiedy dajemy się tak naciągnąć, droga powrotna na lotnisko wyniesie nas już tylko 20 soli.
Zresztą przejażdżka z szalonym taksówkarzem, który to przy dźwiękach muzyki rzuca nami po całym samochodzie, jest warta swojej ceny. Wstęp do wesołego miasteczka i bilet na rollercoaster zapewne byłyby droższe.
Z uwagi na to, iż hiszpański nie jest naszą najmocniejszą stroną, a taksówkarz najwyraźniej zna jakiś inny angielski niż my, nie dogadujemy się najlepiej i zamiast do centrum Limy zostajemy zawiezieni do Miraflores, miejsca ekskluzywnych hoteli, drogich butików i delikatesów spożywczych. Jest to również miejsce, gdzie za pokój w obskurnym hotelu przyjdzie nam słono zapłacić. Pomimo iż zwiedzanie Peru zaczynamy od jego bardziej wypolerowanej strony, to już tu daje się odczuć posmak Ameryki Południowej.
Ponieważ dysponowaliśmy mocno ograniczonym czasem i budżetem, wybraliśmy trasę, która obejmowała najbardziej przez nas pożądane atrakcje turystyczne. Po wstępnym rozpoznaniu okazało się, że na naszej wycieczce odbędziemy cztery mini wycieczki.
Rozpoczęliśmy od obejrzenia rysunków na płaskowyżu Nazca. Po opuszczeniu autobusu, który dowiózł nas na miejsce, zostaliśmy zaczepieni przez właścicielkę agencji organizującej przeloty nad płaskowyżem. Cena okazała się niższa niż zakładał nasz budżet, wiec daliśmy się skusić, tak się również złożyło, że kuzynka naszej naganiaczki prowadziła hostel, w którym zatrzymaliśmy się na noc. Podczas całego wyjazdu przydarzyło nam się mnóstwo takich cudownych zbiegów okoliczności, jednak szybko doszliśmy do wniosku, że jeśli cena nie różni się od proponowanych przez innych naganiaczy, pokoje są czyste, a z prysznica leci ciepła woda, to szkoda czasu na poszukiwania na własną rękę.
W wieczór przed lotem zostaliśmy trochę wystraszeni przez naszą agentkę, która ni z tego ni z owego zaczęła nas zapewniać, że ich samoloty mają znacznie mniej wypadków niż samoloty innych biur. Nie miałam nawet siły jej powiedzieć, że nie zastanawialiśmy się nad ilością wypadków, ponieważ po prostu założyliśmy, że jest to bezpieczne.
Aby dodać sobie animuszu poszliśmy do baru popróbować lokalnego przysmaku – pisco. Oczywiście nazajutrz okazało się, że testowanie alkoholi dzień przed godzinnym lotem pełnym niespodziewanych przeciążeń nie jest najszczęśliwszym pomysłem. Niezbyt przyjemne doznania żołądkowe zostały jednak złagodzone przez widoki. Ogromne rysunki kondora, małpy czy kolibra pozostawione na skale i oglądane z lotu ptaka wywierają niesamowite wrażenie.
Po zakończeniu powietrznych akrobacji wpakowaliśmy się do autobusu jadącego w stronę Cuzco. Jazda autobusem w Ameryce Południowej jest zresztą atrakcją samą w sobie i zasługuje na osobny tekst, bo wrażeń i przygód dostarcza co niemiara. Szczególnie, jeśli spędza się w ten sposób pokaźną część urlopu.
Z Cuzco wyrusza większość kilkudniowych wycieczek na Machu Picchu. My zdecydowaliśmy się na opcję czterodniową. Pierwszy dzień rozpoczyna się od wywiezienia turystów na jedną z okolicznych gór, skąd następnie zjeżdżają rowerem do miejscowości, w której jest pierwszy nocleg. Dzień drugi to wędrówka po dżungli i, rzecz jasna, kolejny nocleg. Tu na szczęście szybko zapadamy w sen, bo warunki sanitarne są co najmniej przerażające. Na szczęście ośmiogodzinny marsz pod gorę, który mamy za sobą, był bardzo wyczerpujący. Dzień trzeci to dalsza wędrówka, z małym odpoczynkiem w gorących źródłach i wreszcie docieramy do Aguas Calientes, skąd nazajutrz wyruszymy na Machu Picchu.
O czwartej rano rozpoczynamy forsowny marsz pod górę, aby jak najwcześniej dotrzeć do ruin. Można wprawdzie wyjechać na sam szczyt autobusem, ale to jednak nie byłoby to samo. Być może właśnie adrenalinie i zmęczeniu zawdzięczam fakt, że zarówno samo Machu Picchu jak i oglądany tam wschód słońca zaliczam do najpiękniejszych widoków, jakie kiedykolwiek dane mi było podziwiać.
Po zejściu z góry, kolejna podróż, najpierw pociągiem potem znów jednym z wesołych autobusów i jesteśmy w La Paz, mieście, w którym rezyduje rząd Boliwii (stolica mieści się w Sucre). Tu w jednym z hosteli zostawiamy duże plecaki, bierzemy ze sobą małe plecaki i wyruszamy do Rurrenabaque, miasteczka, z którego odbywają się wycieczki do dżungli i na pampę. My zdecydowaliśmy się na opcje pt. „Śledzenie anakondy na pampie”. Z miasteczka, zwanego pieszczotliwie przez mieszkańców Rurre, zabiera nas dżip i wiezie do parku narodowego, gdzie przesiadamy się na małe łódki wyglądające jak skrzyżowane z kajakiem. Łódki te posiadają również silnik, którym zawiaduje nasz przewodnik, który do spółki z kucharzem bez przerwy żuje liście koki. Podczas kilkugodzinnej przeprawy jednym z dorzeczy Amazonki mamy okazję podziwiać przyrodę i nareszcie z bliska oglądać kajmany czy tapiry. Na noc lądujemy w obozie, który przypomina harcerskie kempingi z kreskówek. Na miejscu dostajemy kolację i przykazanie, żeby się porządnie wyspać, bo na drugi dzień wybieramy się tropić anakondy.
Faktycznie rano zakładamy przydziałowe gumowce i wędrujemy po błocku a karki niemiłosiernie praży nam słońce. Z anakondą też jakoś szczęście nie dopisuje, znajdujemy jedną — zupełnie małą, zaś dużą — zupełnie martwą. Jedyne wspomnienie, jakie pozostanie mi po tym całym tropieniu to fakt, że węże straszliwie śmierdzą. A i obraz naszego niewysokiego i raczej pulchnego przewodnika gnającego po pampie z dzierżoną w dłoni maczetą raczej też szybko nie zatrze się w pamięci. Na szczęście wieczorem znowu wskakujemy do łódki, aby oglądać żarzące się w świetle latarek oczy kajmanów. Udało nam się nawet obejrzeć gniazdo z małymi osobnikami. To całkowicie wynagradza niedorzeczności minionego dnia. Dzień trzeci to powrót do Rurrenabaque.
Powrót do La Paz oznacza, że zbliżamy się do końca przygody, została nam tylko jeszcze jedna wycieczka na słone jeziora, Salar de Uyuni. Tam, oprócz jazdy dżipem od jednego jeziora do drugiego, z których każde jest w innym kolorze, oraz jazdy po samym terenie wyschniętego jezior, mamy okazję zobaczyć wyspę kaktusów, która wyrasta na jego środku. Setki kaktusów pośrodku pustyni, która, zupełnie pokryta solą, wygląda jak połać śniegu, robią naprawdę piorunujące wrażenie. Tutaj przekonujemy się też, że należy słuchać rad udzielanych w biurze turystycznym. Kiedy powiedziano nam, żebyśmy zabrali kurtki, bluzy i swetry i co się tylko da, bo na pustyni jest naprawdę zimno, machnęliśmy tylko ręką, bo przecież „proszę pana, my jesteśmy z Polski, nie takie zimy u nas bywają”. Okazało się jednak, że nocleg w baraku, gdzie nie ma nawet śladu pieca, zaś na zewnątrz temperatura oscyluje wokół minus 20 stopni, potrafi dać w kość nie takim „Eskimosom” jak my.
Po szczęśliwym uniknięciu trwałych odmrożeń wracamy do La Paz, a stamtąd czeka nas już tylko jedna, lecz wyjątkowo długa podróż powrotna do Limy, gdzie wreszcie udaje nam się zwiedzić jej centrum. Potem już tylko ostatnie zakupy i droga na lotnisko.
Kiedy tuż po powrocie ktoś pytał, jak było, potrafiłam się tylko uśmiechnąć. Za dużo wrażeń, zbyt wiele historii do opowiedzenia. Teraz, kiedy to piszę przychodzi mi do głowy tylko jedno podsumowanie – przygoda życia. Przynajmniej na razie.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze