Gdzież są niegdysiejsze wakacje
DOROTA NOWAKOWSKA • dawno temuJadąc autobusem zobaczyłam przez szybę grupę dzieci, które zadowolone wracały ze szkoły do domu. Białe koszule, granatowe spódniczki lub spodnie a w rękach błękitne świstki papieru – cenzurki. Zdałam sobie sprawę, że zaczęły się wakacje. W końcu to przecież druga połowa czerwca, truskawki i mistrzostwa Europy w piłce nożnej. Reszta drogi minęła mi pod znakiem wakacyjnych refleksji.
Zawsze miałam dobre stopnie, dlatego już druga połowa maja oznaczała w moim przypadku beztroskie lenistwo, podczas gdy koledzy z klasy „wyciągali się” na lepsze oceny. Patrząc w szkolne okno myślałam wtedy o zbliżających się wakacjach. Choć potem okazywało się, że z całych dwóch miesięcy tylko tydzień spędzałam nad morzem, nie miało to znaczenia. Resztę wakacji biegało się po podwórku, leżało na kocu przed blokiem z gromadą koleżanek i lalkami Barbie. W wyższych klasach liczną zgrają jeździło się rowerami nad pobliskie jezioro, a gdy padało, cały dzień czytało się książki leżąc na łóżku.
Jedynym moim obowiązkiem, który spędzał mi sen z powiek, było obranie ziemniaków zanim rodzice przyjdą z pracy i codzienna pomoc przy robieniu zakupów. Co drugi dzień trzeba było jeszcze odkurzyć i na tym koniec mojego zaangażowania w opiekę nad domowym ogniskiem. Reszta czasu dla mnie. Po prostu bosko.
Na studiach mogło być tylko lepiej. Wylatując z rodzinnego gniazda szybko się usamodzielniłam, oczywiście za pieniądze rodziców. Pięć lat beztroskich dni, podczas których wykłady były przyjemnością a koszmar studiów odczuwało się tylko przez dwa miesiące w ciągu akademickiego roku, kiedy trzeba było przygotować się do sesji egzaminacyjnej: styczeń i czerwiec. Najmilej wspominam naukę do sesji letnich. Zielona trawka, koc w Łazienkach, a na nim ja i moja przyjaciółka Natalia plus książki z myśli o sztuce i Prerafaelitach. Kawa w termosie i kanapki z wyłażącą na boki sałatą znikały z piknikowego kosza w miarę powtórki materiału. Długie przerwy na opalanie i układanie wakacyjnych planów. A studenckie wakacje są najlepsze ze wszystkich. Szczególnie mile wspominam te spędzone z paczkę naszych wiernych przyjaciół. Spaliśmy całą dobę w jednym przedziale, by dotrzeć do Lwowa. Na miejscu mieszkaliśmy w zabytkowej kamienicy bez łazienki. “Rum kola” pita od świtu do nocy i zwiedzanie starych, polskich kościołów tak długo, aż skończą się oszczędności. Żadnego limitu czasu. W następne wakacje przyszedł czas na Anglię i skryte pocałunki w National Gallery przed obrazem Vermeera; pierwsze wspólne wakacje z chłopakiem fundowane przez rodziców.
Rozglądam się po okolicy upewniając się, że nie przejechałam swojego przystanku: powrót do teraźniejszości. A co z tegorocznymi wakacjami? Czy szef da mi te 10 dni urlopu? Czy moje pracownicze wakacje zgrają się z urlopem mojego narzeczonego? Trzeba jeszcze załatwić nianię dla kota na czas naszej nieobecności. Może Natalia? I tak będzie w ferworze szukania pracy po obronie magisterki. Chciałabym w końcu zobaczyć Prowansję… ale czy tam będę dostępna pod telefonem? Muszę wziąć ze sobą laptopa, na wszelki wypadek, gdyby szef mnie potrzebował. Zresztą na Prowansję mnie nie stać. Więc może tydzień na Helu? Tam też są kawiarenki internetowe.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze