Do diabła ze ślubem!
URSZULA • dawno temuPiewsze, co mi przychodzi do głowy, kiedy słyszę o szczęśliwym pożyciu moich znajomych, to pogratulować, a nie pytać o zaświadczenie. Czy papier, który potwierdza fakt, że się kochamy, jest w ogóle do czegoś potrzebny? Czy on cokolowiek zmienia? Chyba najważniejsze jest to, by to uczucie naprawdę istniało?
„A kiedy wreszcie weźmiecie ślub?” – to pytanie słyszę najczęściej, kiedy opowiadam komuś, że jestem w szczęśliwym związku z facetem i mieszkamy razem od sześciu lat. Nie wiem jak wam, ale piewsze, co mi przychodzi do głowy, kiedy słyszę o szczęśliwym pożyciu moich znajomych, to pogratulować, a nie pytać o zaświadczenie. Czy papier, który potwierdza fakt, że się kochamy, jest w ogóle do czegoś potrzebny? Czy on cokolowiek zmienia? Chyba najważniejsze jest to, by to uczucie naprawdę istniało?
Jednak kiedy rozmawiam z moimi koleżankami, bardzo często spotykam się z opinią, że związek przed ślubem to tylko taka zabawa.
– Poznałam ostatnio w pracy cudownego faceta – wyznała mi ostatnio Ola, a ja o mało co nie zakrztusiłam się drinkiem. Ola od kilku lat mieszka z miłością swojego życia, niejakim Richardem. Są jedną z szczęśliwszych par, jakie chodzą po tej ziemi, i nic ostatnio nie wskazywało na to, że coś miałoby się zmienić.
– Pracowaliśmy razem nad projektem i dosłownie nie mogłam od niego oderwać oczu – kontynuowała Ola. – Kiedy cały zespół poszedł do baru, by świętować zakończenie projektu, zaproponowałam mu, żebyśmy wyszli na spacer. Zaczęliśmy się całować, ale wiesz, nie mieliśmy dokąd pójść, by posunąć się trochę dalej. Przecież nie mogłam zaprosić go do domu…
Słuchałam tej mrożącej krew w żyłach opowieści z postępującym zdziwieniem.
– Ola, a co z Richardem? – nie wytrzymałam w końcu.
– On chyba nie myśli o mnie poważnie — wyjaśniła Ola. – Mieszkamy razem już cztery lata, a on ciągle mi się nie oświadczył. Jeszcze ze dwa lata poczekam, ale ponieważ nie jesteśmy małżeństwem, chyba wolno mi się czasem zabawić, co?
Dla wielu kobiet ślub to jest jakaś magiczna granica i sądzą, że po przekroczeniu jej będą już wiedzieć, że ten facet to właśnie jest miłość ich życia i że zawsze będą już razem. Wierzą, że od tej pory ich życie całkowicie się zmieni, nigdy nie będą już sie kłócić, a każdy dzień będzie pełen fajerwerków, romantycznych piosenek Whitney Houston i kolacji przy świecach.
Otóż wydaje mi się, że liczba rozwodów byłaby dużo mniejsza, gdyby ludzie podobnych uczuć doświadczali przed ślubem. Według mnie nie zmienia on bowiem nic. No, może oprócz jednego. Przed ślubem trzeba się starać, żeby partner nie odszedł, trzeba brać pod uwagę jego zachcianki i pretensje, no bo w końcu w każdej chwili może nas po prostu zostawić. Po ślubie to co innego — nie tak łatwo jest przecież zdecydować się na rozwód. A skoro teraz mamy już być do końca życia razem, po co w ogóle się starać.
Ceremonia ślubna, która śni się po nocach większości kobiet na świecie — biała suknia i inne bajery, to też tak naprawdę nic przyjemnego. Byłam do tej pory na ślubach trzech moich koleżanek i każda z nich tego dnia, który powinien być najpiękniejszym dniem w ich życiu, płakała — bynajmniej nie ze wzruszenia. Pierwsza, kiedy nałożyła w końcu tę wymarzoną sukienkę, uznała, że jednak bardzo wyraźnie widać, że jest w czwartym miesiącu ciąży, i odmówiła wyjścia z domu. Przez pół godziny ciotki i koleżanki musiały przekonywać ją, że ślicznie wygląda, i nakałaniać do udania się do kościoła.
Druga koleżanka rano przed ślubem pokłóciła się z fryzjerką, która miała układać jej włosy, w związku z czym ta odmówiła wywiązania się z obietnicy i biedna panna młoda z obłędem w oczach latała po mieście w poszukiwaniu czynnego salonu fryzjerskiego. Kiedy już go znalazła, wcale nie była zadowolona z efektu i w kościele pojawiła się jeszcze zapłakana. Na szczęście wszyscy goście na pewno myśleli, że to łzy radości.
Trzeciej koleżance towarzyszyłam przez trzy dni tuż przed ceremonią, ponieważ przyjechałam do niej z wizytą do innego miasta. Byłam kompletnie przerażona. Kiedy wyszła po mnie na dworzec, była wychudzona, miała podkrążone oczy i bardzo smutną minę:
– Ze zdenewowania nie śpię i prawie nic nie jem – wyznała. – Mam tyle na głowie, że sobie z tym wszystkim nie radzę.
Przez kolejne trzy dni zresztą byłam tego świadkiem. Jej przyszły mąż normalnie chodził do pracy i niewiele go to całe zamieszanie obchodziło. A do Kaśki cały czas ktoś dzwonił — a to trzeba było potwierdzić, które kwiaty gdzie postawić, a to coś tam się zmieniło na liście gości weselnych i trzeba było wszystkich przesadzać, a to fotograf miał jakieś pytania. Poza tym codziennie miała wizytę u kosmetyczki, robiła ostatnie przymiarki i zakupy. Kiedy w końcu stanęła na ślubnym kobiercu, całe to zmęczenie i zdenerwowanie wyzierało spod makijażu. Wciąż wyglądała, jakby się czymś martwiła.
W trakcie wesela zauważyłam, że gdzieś zniknęła. Znalazłam ją w toalecie całą zapłakaną. Narzekała, że zaserwowano niedokładnie takie potrawy, jakie zamówiła, że niektórzy goście przynieśli inne prezenty, niż były na liście, że misterny kok, który miała na głowie, trochę się poluzował i kiedy przyszła do toalety, by go poprawić, jeszcze bardziej go zepsuła… Jednym słowem — nie wszystko poszło zgodnie z planem.
Ogarnęło mnie przerażenie. Po co ludzie tak strasznie się torturują? W końcu skoro ślub ma być najpiękniejszym dniem w ich życiu, to powinni uczcić go, robiąc coś miłego, chociażby jedząc kolację we dwoje, a nie wydawać mnóstwo pieniędzy, by się denerwować i płakać.
Ślub należy brać tylko wtedy, kiedy jest konieczny, np. by uzyskać obywatelstwo czy z inych względów formalnych. We wszystkich innych przypadkach — jeżeli tylko się kochamy — do diabła ze ślubem!
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze