Wrócić do Afryki
MARTA ZIELONKA • dawno temuPod koniec września jestem z powrotem w Afryce, w Tanzanii. Od mojego ostatniego pobytu tutaj minęło prawie siedem miesięcy - siedem długich miesięcy, podczas których myślałam głównie o tym, żeby znaleźć się tutaj ponownie. Udało się! W Dar es Salaam, prawie 2-milionowym, największym mieście Tanzanii, spotykam się z Mają, która ostatnie kilka tygodni spędziła podróżując po Etiopii.
Przygnała nas tu nadzieja, że w Dar es Salaam będziemy bezpłatnie, bądź za niewielką opłatą, doskonalić suahili na tutejszym uniwersytecie. Niestety po kilku spotkaniach z władzami uniwersytetu wiemy już, że jedyną możliwością są płatne studia na jednym z wybranych kierunków. Jeden rok studiów dla obcokrajowców kosztuje 6000 dolarów. Na nic zdają się więc listy polecające od władz naszego poznańskiego uniwersytetu.
Tydzień po przyjeździe udaje nam się znaleźć dobrą szkołę językową. Przez kolejne 2 miesiące, przez 3 godziny dziennie, będziemy doskonalić się w tym wschodnioafrykańskim języku.
Początkowo mieszkamy w centrum Dar es Salaam, w schronisku YWCA (Youth Women Catholic Association). Dotarcie na zajęcia i do ambasady RP, dla której wolontaryjnie tłumaczymy artykuły z gazet suahilsko języcznych, zabiera nam kilkanaście minut.
Naszą nauczycielką jest mama Jengo; w języku suahili dla wyrażenia szacunku kobiecie często używa się określenia "mama". Jest to kobieta blisko sześćdziesięcioletnia, emerytowana nauczycielka. Zajęcia mijają szybko i pełne są zabawnych pomyłek, odkrywania różnic kulturowych i niebanalnych skojarzeń. Nauka odbywa się w małej klasie w Nyumba ya Sanaa (muzem). W pomieszczeniu, w którym odbywają się lekcje znajdują się jedynie trzy drewniane krzesła, stary, hebanowy stół i tablica. Zajęcia trwają od wczesnego rana do południa, z jedną niedługą przerwą.
Po zajęciach pędzimy do ambasady, gdzie przetłumaczone dzień wcześniej artykuły zapisujemy na komputerze. Wszystko musi być w jak najlepszym porządku. Przyjemne są te chwile w ambasadzie. Mira, sekretarka, już bez problemu rozpoznaje mój głos, gdy mówię do domofonu, że mamy umówione spotkanie z chargé d‘affaires (w ambasadzie RP w Tanzanii nie ma stanowiska ambasadora; kierownikiem placówki i najwyższym rangą dyplomatą jest charge d’affaires). Właśnie on przybliża nam historię Tanzanii, jej sytuację gospodarczą i polityczną.
***
Nadchodzi czas opuszczenia gościnnych murów schroniska YWCA. Przenosimy się do odległej o kilkanaście kilometrów od Dar es Salaam miejscowości Changanyikeni. Przecina ją jedna szeroka droga, przy której można kupić owoce, artykuły przemysłowe, ubrania, słowem — rzeczy pierwszej potrzeby. Domy są tutaj głównie murowane, choć nie brakuje też chałup pokrytych liśćmi.
Mieszkamy w Uplands Hostel, w którym panuje prawdziwie rodzinna, ciepła atmosfera. Hostel jest nowy, bardzo jasny i przytulny. Prowadzi do niego kręta, jasnoczerwona alejka ocieniona bananowcami. Sam budynek jest koloru biało-zielonego. Nocą, gdy jest oświetlony, wygląda bajecznie.
Na razie nie ma tu jeszcze wielu gości. Ludzie muszą poznać to miejsce, polubić i… przyjść ponownie. Budynek nie jest jeszcze wykończony, ale dla nas to wymarzona sytuacja. Dużo wolnego czasu spędzamy na dachu, z którego mamy wspaniały widok na okolicę: na palmy tak wysokie i cienkie, że tańczą na wietrze, ukryte pośród nich domy, drzewa papai, których korony upodobały sobie fretki, no i na stadka kóz, które zjadają wszystko, co napotkają na swojej drodze.
Codziennie rano, w drodze na daladala (tanzański bus, najpopularniejszy środek publicznego transportu), spotykamy kobiety, które z kolorowymi wiadrami, dzień w dzień, pokonują w słońcu ten sam trzykilometrowy odcinek. Wybrały się po wodę. Wiadra z łatwością umieszczają na głowie, podkładając pod nie jedynie zwinięty kawałek materiału. Za nimi pędzą dzieci, które, choć jeszcze małe, też przenoszą na głowie pojemniki z wodą. Na tej samej drodze mijamy także kilkunastoletnich, czasem i starszych, chłopców, którzy na życie zarabiają dowożąc ludziom wodę do domów. Poruszają się na rowerach, które przebudowali i usprawnili w ten sposób, aby mogły pomieścić jak najwięcej pojemników z wodą. Męczą się przy tym nieprzeciętnie, szczególnie gdy ciężar muszą wieźć pod górę.
A nocą w Changanyikeni słychać cykady oraz trzepot nietoperzych i kruczych skrzydeł. Ptaki siedzą wtedy jeden przy drugim a liście palm służą im za huśtawki. Najpiękniej jednak jest podczas pełni. Księżyc wydaje się na wyciągnięcie ręki… jest tak blisko i świeci mocniej niż zwykle, na pewno mocniej niż w Polsce.
Nocą można też spotkać starsze kobiety, które, oświetlone świeczkami, sprzedają smażone ryby i karanga (orzeszki ziemne). Siedzą, plotkują i nawet specjalnie nie zachęcają do zakupu. Mają przecież siebie, swoje sprawy, swoje rozmowy. Jeżeli dziś nie uda im się sprzedać ryb, zjedzą je same…
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze