Dieta, ach ta dieta, koniec z hurtem, czas na detal...
URSZULA • dawno temuPostanowiłam przestrzegać diety. Zawsze miałam nadzieję, że uda mi się uniknąć tej tortury, ponieważ jako nastolatka zaliczałam się raczej do tych chudszych. Można nawet powiedzieć, że byłam bardzo chuda i długo, długo miałam z tego powodu kompleksy. Potem, gdy wszystkie moje koleżanki szalały z rozpaczy z powodu dodatkowych kilogramów i katowały się coraz to nowymi dietami, ja akurat zrobiłam się taka w sam raz i w przekonaniu, że nigdy nie utyję, objadałam się wszelkimi smakołykami na oczach wygłodniałych koleżanek. Niestety idylla najwyraźniej dobiegła końca.
A było to tak. Pewnego dnia Kamila odwiedził kolega. Nie znałam go za dobrze, a że rozmawiali na tematy, które zupełnie mnie nie interesowały, zajęłam się swoimi sprawami, od czasu do czasu tylko, jak na dobrą żonę przystało, zaglądałam do nich i przynosiłam, a to piwko, a to kanapeczki… I kiedy właśnie zbliżałam się z tacą do drzwi, przypadkowo podsłuchałam, o czym rozmawiają. Otóż kolega zwierzał się Kamilowi, że jego dziewczyna ostatnio sporo przytyła, ale ani myśli, o tym żeby się odchudzać, i on nie wie, czy zwrócić jej delikatnie uwagę, czy zaakceptować taką, jaką jest… Wstrzymałam oddech, oczekując od Kamila jakichś komplementów na swój temat, ale niestety zawiodłam się strasznie. Usłyszałam mianowicie, jak mój chłopak wypowiada następujące zdanie: “No wiesz, to chyba normalne… Moja Urszulka, jak się poznaliśmy, też była taka szczuplutka, a teraz… No, nie mogę powiedzieć, żeby była gruba, ale cóż, to już nie to, co kiedyś…”
Przez chwilę nie mogłam uwierzyć w to, co usłyszałam, i próbowałam siebie przekonać, że Kamil powiedział to tylko po to, by pocieszyć kolegę. Niestety autoperswazja nie pomagała. Szybko pobiegłam do łazienki, stanęłam przed lustrem i zaczęłam się oglądać ze wszystkich stron. Cóż, okazało się, że faktycznie — zimowa “oponka” na brzuchu, zamiast zniknąć na okres lata, jak to miała w zwyczaju, wciąż się utrzymuje, a i w innych miejscach zrobiłam się trochę hmm… pulchniejsza…
Zaczęłam zastanawiać się nad przyczynami tego zjawiska. I w końcu znalazłam winnego. Doszłam do wniosku, że Kamil jest zbyt dobrym kucharzem. Kiedy mieszkałam sama, jadłam dużo warzyw, owoców, kasz i tym podobnych, raczej unikałam mięsa, makaronów i innych tuczących produktów. Nie dlatego, że ich nie lubiłam, tylko dlatego, że zwyczajnie nie umiałam ich przyrządzić tak, by były smaczne. Tak więc szłam na łatwiznę i wychodziło mi to raczej na dobre. A teraz… Codziennie czekają na mnie w domu pyszne obiadki, a że specjalnością Kamila jest kuchnia polska i włoska, możecie sobie wyobrazić, że należą raczej do kategorii bardziej tuczących. I teraz Kamil, który mnie tymi obiadkami karmi, jeszcze śmie narzekać…
No i w ten sposób podjęłam decyzję o zastosowaniu diety. Ponieważ nie miałam w tej materii doświadczenia, postanowiłam poradzić się koleżanek. Okazało się oczywiście, że diet są setki: oparta na specjalnych zupach odchudzających albo na piciu zielonej herbaty, warzywno-owocowa, mleczna, zbożowa i tak dalej. A co gorsza żadna z nich nie jest dostatecznie skuteczna. Od jednych wcale się nie chudnie, od drugich za mało, po innych jeszcze szybko wraca się do poprzedniej wagi. Aż mi głowa spuchła od słuchania tego wszystkiego. W końcu jedna z koleżanek powiedziała mi, że najskuteczniejsze są zwykłe głodówki stosowane przez 3–4 dni regularnie raz w miesiącu (jeżeli macie ochotę na trochę obrzydliwych szczegółów, to podobno niektórzy podczas tych głodówek piją własny mocz. Brrr…). No więc zdecydowałam się. Ale kiedy wróciłam do domu, Kamil przywitał mnie słowami: ”Kochanie, obiadek na stole…”. Doprawdy nie wiem, jak to będzie. Życzcie mi powodzenia…
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze