Z czym się je Nowy Rok?
URSZULA • dawno temuNie bardzo mi się podoba to, jak w naszej kulturze obchodzi się początek roku. Najpierw są święta, przed świętami szaleństwo porządków, zakupów, gotowania, a w święta niewyobrażalne wręcz obżarstwo, które nieodmiennie kończy się kacem moralnym i narastającym wstrętem do siebie. A tu nie ma czasu się nad sobą rozczulać, bo wielkimi krokami zbliża się sylwester.
Nie bardzo mi się podoba to, jak w naszej kulturze obchodzi się początek roku. No bo zastanówmy się: najpierw są święta, przed świętami szaleństwo porządków, zakupów, gotowania i czego tam jeszcze, a w święta niewyobrażalne wręcz obżarstwo, które nieodmiennie kończy się kacem moralnym i narastającym wstrętem do siebie. A tu nie ma czasu się nad sobą rozczulać, bo wielkimi krokami zbliża się sylwester. A sylwester, jak powszechnie wiadomo, to magiczna, niepowtarzalna noc, jedyna taka noc w roku i trzeba wyglądać cudownie — prosto z solariów, salonów fryzjerskich i kosmetycznych, gabinetów odnowy biologicznej, siłowni i tym podobnych przybytków, nie ma mowy, by sukienka się nie dopinała lub nieestetycznie odstawała na świątecznie spasionym brzuchu.
Kilka dni dzielących święta od owej magicznej nocy spędzamy więc na uczęszczaniu do wyżej wymienionych miejsc dla poprawienia urody i na bieganiu po sklepach za odpowiednią kreacją. Następnie sylwester nieodmiennie okazuje się przereklamowany, bo jest to po prostu kolejna wielka impreza z mnóstwem drinków, tańcami i flirtami, a do tego często zdarza się, że atmosfera wyjątkowości, która ją otacza, skłania nas do popełniania różnych głupstw, których potem żałujemy przez długie miesiące. I jak to wszystko się kończy?
U mnie skończyło się tak, że obudziłam się z kacem stulecia, nie do końca zmytym makijażem, szałową sylwestrową kreacją doszczętnie zachlapaną szampanem i co najgorsze, podbitym okiem — dziełem jakiegoś niezbyt uważnego tancerza. Na szczęście we własnym łóżku. Otworzyłam jedno oko i postanowiłam, że nie budzę się, nie wstaję, nie zaczynam nowego dnia i w ogóle odmawiam brania udziału w życiu. A potem przez głowę przemknęło mi, że to właśnie jest pierwszy dzień nowego roku – czas podsumowań, rozliczeń, planów, postanowień, zaczynania od nowa, a co gorsza, mądrość ludowa głosi, że jaki pierwszy dzień roku, taki cały rok.
„Niedoczekanie” - pomyślałam i zmusiłam się do wstania z łóżka, wzięcia kąpieli, wyrzucenia z pamięci wydarzeń ubiegłej nocy, po czym, ponieważ chwilowo nie było mnie stać na więcej, z mokrym ręcznikiem na głowie zaległam przed telewizorem i zaczęłam oglądać filmy. Na moje nieszczęście jednym z tych filmów był znany pewnie wszystkim dokument, w którym sympatyczny amerykański młodzieniec doprowadza swój organizm do kompletnej ruiny podczas eksperymentu polegającego na tym, że przez miesiąc odżywia się wyłącznie jedzeniem z McDonald’s.
Czyni to głównie po to, by ostrzec Amerykanów, którzy prowadząc taki tryb życia, biją rekordy otyłości, ale w moim stanie niewiele było trzeba, by dojść do wniosku, że winę za wszelkie moje nieszczęścia ponosi nieodpowiednia dieta. Na łeb na szyję rzuciłam się do Internetu, by znaleźć dietę, która pozwoli mi stać się nowym, lepszym człowiekiem i wejść w nowy rok w jakimś bardziej odpowiednim stylu.
I znalazłam. Dieta dumnie nazywała się trzydniową dietą oczyszczającą i polegała na niejedzeniu niczego. Dozwolone było picie w dowolnych ilościach wody, soków owocowych, wywaru z gotowanych warzyw – i tyle. Gwarantowano natychmiastowe efekty: znaczną poprawę samopoczucia, utratę dwóch kilogramów wagi, odtrucie organizmu i zmniejszenie apetytu. Zapowiadało się obiecująco. W dietę wciągnęłam oczywiście partnera, ponieważ nie wyobrażałam sobie, że będzie on pałaszował różne pieczenie na oczach swojej wygłodniałej kobiety.
Dzień pierwszy zaczął się całkiem nieźle, z zapałem chłeptaliśmy soki i wywary, ale około południa nie wytrzymałam i zrobiłam mojemu lubemu karczemną awanturę o jakąś zupełnie nieważną, bardzo starą sprawę, a ponieważ naprawdę się wczułam w swoją rolę, on również się wściekł i spędziliśmy resztę dnia, bocząc się na siebie w oddzielnych pokojach. Przy okazji, tym razem już ramię w ramię, strasznie nakrzyczeliśmy na znajomych, którzy akurat byli w okolicy i wpadli z winem pogadać o sylwestrze: że jesteśmy zajęci, zmęczeni, oczywiście głodni, a poza tym nie możemy pić wina. Znajomi podwinęli pod siebie ogony i na paluszkach się wycofali, a my położyliśmy się spać o dziewiątej w nadziei, że następny dzień będzie lepszy.
Akurat. Nie dość, że byliśmy tak słabi, że nie mogliśmy wstać z łóżka, musieliśmy odwołać wszystkie spotkania i zrezygnować z większości obowiązków, to jeszcze głód stawał się zupełnie nie do wytrzymania. Mój luby z zazdrością wpatrywał się w miskę naszego psa, w związku z czym uznaliśmy, że skoro państwo głodują, to pies też nie powinien się tak obżerać, i do końca dnia nie dostał już nic do jedzenia. Spędził ten dzień, leżąc w kącie i obserwując nas z jawnym rozczarowaniem. A my nie próżnowaliśmy. Tym razem poszło o to, kto lepiej obsługuje sokowirówkę – źródło naszego jedynego pokrzepienia, soku z owoców – i skończyło się moim płaczem, krzykami i trzaskaniem drzwiami.
Wieczorem zajrzała mama lubego, by przynieść nam resztki jedzenia z przyjęcia noworocznego, co doprowadziło do poważnego konfliktu rodzinnego, w związku z czym prawdopodobnie nie będziemy mogli liczyć na pomoc przy dzieciach w przyszłości i nie zostaniemy uwzględnieni przy spisywaniu testamentu. Trzeci dzień zupełnie zobojętniali przeleżeliśmy przed telewizorem. Tuż po północy natychmiast rzuciliśmy się na jedzenie, aż całkowicie rozbolały nas brzuchy i czwarty dzień również przeleżeliśmy w łóżku.
Nie ma co, milutki początek nowego roku. Jednak mamy już przynajmniej jedno noworoczne postanowienie. Zrobimy eksperyment polegający na stosowaniu diety oczyszczającej, powiedzmy, przez dwa tygodnie. Będzie on miał za zadanie pokazać, jak destrukcyjnie wpływa ona na stosunki międzyludzkie. Po dwóch tygodniach takiej diety na pewno nie mieszkalibyśmy już ze sobą, zerwalibyśmy na zawsze stosunki z rodziną i przyjaciółmi, a pies wylądowałby w schronisku albo u psychologa.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze