Poradniki są naszą Biblią
NATALIA STOJAK • dawno temuPoradniki to Biblia końca XX wieku - powiedziała Helen Fielding - autorka Dziennika Bridget Jones w jednym z wywiadów. Według niej, tak jak Biblia kiedyś, tak teraz różnego rodzaju książki, czasopisma i programy telewizyjne dyktują nam, co mamy jeść, jak wyglądać i jakie mieć aspiracje, byśmy były szczęśliwe.
Poradniki to Biblia końca XX wieku — powiedziała Helen Fielding — autorka Dziennika Bridget Jones w jednym z wywiadów. Według niej, tak jak Biblia kiedyś, tak teraz różnego rodzaju książki, czasopisma i programy telewizyjne dyktują nam, co mamy jeść, jak wyglądać i jakie mieć aspiracje, byśmy były szczęśliwe.
Roztrzepana, sympatyczna Bridget wydawała mi się komicznie osaczona przez wciskany jej natrętnie obraz szczupłej kobiety sukcesu, będącej równocześnie wzorową panią domu. Karykaturalne wydawało mi się miotanie głównej bohaterki w wiecznej pogoni za ideałem — i te jej drobne potknięcia w drodze do doskonałości, np. błękitna zupa. Jakie to wszystko przerysowane — pomyślałam wtedy odkładając książkę, dziś jednak trudno nie oprzeć się wrażeniu, że nadgoniliśmy pod tym względem resztę Europy i metodą niesamowitej łopatologii wciska się nam tę samą szczupłą, asertywną panienkę, która Bridget wpędzała w rozpacz.
Sylwia (28 lat, redaktorka z Warszawy):
— Czuję się poirytowana, gdzie nie spojrzę, tam natykam się na „dobre rady”. Zazwyczaj czają się w różnych czasopismach dla kobiet, więc jeśli mam ochotę na ich odpowiednią dawkę, to robię to w pełni świadomie. Po prostu czasem mam ochotę poczytać o tym, jak w tym miesiącu modnie umalować sobie oko czy wyczyścić toaletę przy pomocy coca — coli. Zazwyczaj czytam pisma poradnicze raz w miesiącu jadąc pociągiem.
Poza tym, większość tych rad, które można znaleźć w czasopismach i w różnych programach lecących w telewizji — się powtarza. Wiem, bo kiedyś złamałam nogę i musiałam leżeć trzy miesiące z ośmioma śrubami w kości, zagipsowana po pachwinę. W przerwach pracy na laptopie poznawałam kolejne kanały świeżo zakupionej kablówki i odkryłam, że mam co najmniej trzy takie, które puszczają w kółko tylko programy o modzie, sprzątaniu, jedzeniu i urządzaniu domu. Najpierw oglądałam to z czystej ciekawości. Potem jednak to już się naprawdę wściec było można — głównie dlatego, że leżałam taka zagipsowana i unieruchomiona, a przez tą piorącą mózg propagandę czystości widziałam każdy pyłek w zasięgu wzroku. Znałam na pamięć każdą pajęczynę w zajmowanym przeze mnie salonie i było to prawdziwą torturą. Gdy ściągnęli mi w końcu gips i po totalnym wysprzątaniu domu okazało się, że nie wygląda on znowu tak zupełnie inaczej, minęła mi obsesja sprzątania.
Jestem się więc w stanie zgodzić, że jeśli człowiek ogląda tego zbyt dużo, to może w prosty sposób dostać jakiejś „manii natręctw”.
Iwona (33 lata, pani domu z Chrzanowa):
— Nie czuję się osaczona przez „szczupłą idealną panią domu”. Mam dwoje dzieci i na szczęście mój mąż rozumie to, że czas i grawitacja zmieniają w człowieku co nieco.
Program o organizowaniu prac domowych zaczęłam oglądać, bo lubię jak mi coś gra w tle przy prasowaniu, poza tym ciekawa byłam, co też mi mogą pokazać, czego jeszcze nie wiem. I szczerze powiem, że poza tym jak ładnie składać serwetki to niewiele. Ale zawsze miło mi popatrzeć na „nieperfekcyjne panie domu”, które przyznają się przed całym światem, że nie potrafią się ogarnąć — ja bym się spaliła ze wstydu cztery razy, a moja matka uznałaby mnie za porażkę wychowawczą. Ale cóż, jeśli ludzie zgłaszają się do takich żenujących programów, to muszą mieć naprawdę problem z samooceną.
Kiedyś przy zakupach w supermarkecie odnalazłam książeczkę jednej z tych pań prowadzących tego typu poradnicze programy. Była różowa i miała na okładce napisane „bestseller”. A w środku znajdowały się wypunktowane rzeczy, które muszę zrobić, żeby dom był czysty. Odłożyłam ją na półkę, nie muszę mieć nigdzie napisane, że w kuchni co dzień trzeba myć podłogę, a w salonie okurzać. Jeśli ktoś tego nie robi, to nie dlatego, że nie wie, ale dlatego, że mu się nie chce.
Zresztą większość tych kobiet z tego programu też dobrze o tym wiedziała, ale potrzebowały po prostu wstrząsu, żeby zabrać się do roboty.
Anna (30 lat, urzędniczka z banku w Krośnie):
— Lubię programy o modzie, bo kiedy je oglądam, to czuję świeży powiew w tym małomiasteczkowym zaduchu. Siedząc w pracy widzę ludzi, codziennie mnóstwo ludzi — szarych i zmęczonych, ubranych w workowate ubrania z second handu. To frustruje. Rozumiem, że nikomu za bardzo nie chce się rano stroić i główny problem polega na wyprawieniu z domu wszystkich na czas… Ale te błyszczce się brokatem tanie cienie do powiek, te ceglaste róże na policzkach i jarzące się sztucznością farby do włosów — to wszystko razem woła o pomstę do nieba.
Jeśli powiem takiej babie, że wygląda żałośnie, to w najlepszym razie wyzwie mnie albo popatrzy jak na idiotkę. Ale jeśli powie im to samo prowadzący program znany na całym świecie homoseksualista z telewizji, to istnieje cień możliwości, że następnym razem umalują się i ubiorą troszkę lepiej. Zwłaszcza, jeśli znany homoseksualista z telewizji prowadzi jeszcze program o tym, co takiego można zrobić z ciuchem, żeby wyglądał jak markowy.
Cała „mądrość” tego typu programów zawiera się w tym, że istnieją jakieś ogólne zasady dobierania ubiorów do sylwetki i typu urody. I one niestety nie są powszechnie znane, a powinny być, bo jak ja widzę dziennie 50 kobiet w różnym wieku z tlenionymi włosami o pięciocentymetrowych odrostach i dekolcie do pępka, to mam dość.
Ignorowanie tego typu porad i ubieranie się wbrew wszystkim zasadom, według własnego „widzimisię”, to nie jest manifestowanie własnego stylu, lecz zazwyczaj totalna porażka.
Marta (26 lat, manager w agencji PR w Warszawie):
— Nie będę tu odkrywcza, jeśli powiem, że większość wydawnictw zawiera piękne wskazówki w stylu: „żyj w zgodzie ze sobą”, czyli generalnie pic na wodę rozpisany na 200 stron.
Jeśli kupuje się coś takiego, w poszukiwaniu złotych myśli, które w cudowny sposób ubarwią nam codzienność, to trzeba wcześniej zrobić porządny wywiad. Kiedyś poradnik był według mnie namiastką psychologa. Przecież po to go sobie człowiek kupuje, bo coś mu nie pasuje w życiu i szuka czegoś, co mu wskaże kierunek którym ma iść, by to życie zmienić na lepsze. I to jest złe podejście, bo złote myśli z gatunku „bądź swoją najlepszą przyjaciółką” i „żyj według własnej legendy” nikogo nie zbawią. Ale skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie trafiłam na kilka książek, które naprawdę mi pomogły.
Zanim je przeczytałam, byłam sfrustrowana, wiecznie zmęczona i po powrocie z pracy o godzinie 20-tej oglądałam film na komputerze (po całym dniu przed monitorem). Gdy przychodził weekend, nie wiedziałam, co robić ze swoim wolnym czasem, wstawałam z łóżka o pierwszej i snułam się po domu w piżamie do wieczora.
A potem przychodziły jakieś urodziny, ślub koleżanki i przykra chwila refleksji o czasie, który zbyt szybko mija. I postanowienie „będę chodzić na basen” lub coś w tym stylu, które padało w pierwszą sobotę rano, kiedy trzeba było zwlec się z łóżka.
Poskarżyłam się jednej koleżance na miałkość mojego życia a ona na to, że ja tak naprawdę nie odpoczywam. I że jestem kiepsko zorganizowana. Zezłościła mnie, ale trudno było nie przyznać jej racji. Kiedy więc zaczęłam czytać książki o jodze i zarządzaniu własnym czasem, a nie o rozwijaniu się duchowym i szukaniu wewnętrznego piękna, jakoś udało mi się z powrotem zacząć chodzić na spacery, częściej spotykać się ze znajomymi i nie umierać z głodu przez pół dnia w pracy (bo znowu zapomniałam śniadania).
Przekonałam się, że grunt to dobra organizacja, a jej nauczyłam się z poradników. Bo niestety, w domu mnie tego nie nauczono.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze