Zmierzch imprezowicza
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuKiedyś to się balowało... Pamiętam te czasy, gdy weekend zaczynał się w czwartkowe popołudnie i gasł nieprzyjemnie wraz z wtorkowym porankiem. To wszystko minęło. Należy do przeszłości, a ja wiodę żywot spokojny, rzekłbym nawet gnuśny. Dlaczego przestajemy imprezować? Czy to na pewno starość, dojrzałość?
Kiedyś to się balowało, nie ma co.
Pamiętam te czasy szczęsne, kiedy weekend zaczynał się w czwartkowe popołudnie i gasł nieprzyjemnie wraz z wtorkowym porankiem. Zapewne dlatego, z mojej młodości pamiętam głównie środy, okres wielkiego wyczekiwania i pracy jeszcze ogromniejszej, kiedy to w ciągu jednego dnia próbowaliśmy z kolegami nadrobić przebalowany tydzień, wykazać się jako student, pracownik, syn i narzeczony.
Gdy teraz wspominam te lata, wydają się wielką magmą, na powierzchni której pulsują najróżniejsze wydarzenia, czasem zabawne, czasem straszne, najczęściej i takie i takie jednocześnie. Doskonale pamiętam kolejne nory, które zamieszkiwałem i tabuny kumpli zwalających się w piątek i sobotę. Umykali od swych rodzin i kolegów w akademikach, porzucali swe niewiasty, jakże nieszczęśliwie zakochane. Spożywaliśmy jakieś okropności, zupełnie nieprzyswajalne z dzisiejszej perspektywy, żeby wymienić tylko piwo Van Gerst kupowane za złoty trzydzieści w nieistniejącym już dyskoncie Plus. Łeb po tym smakołyku rypał niemożebnie i zapewne pod wpływem tego cierpienia napisaliśmy kolektywnie poemat Lato w Van Gerst poświęcony brzydocie kobiet w Holandii.
Wypiwszy co było do wypicia, wyruszaliśmy na miasto w poszukiwaniu rozróby. Nie raz wracaliśmy bladym świtem, siejąc postrach wśród uczciwym obywateli, wyruszających tramwajem do pracy.
Pamiętam zniszczone akwarium: nabyłem takowe i zarybiłem pracowicie, chcąc, aby w mojej norze było coś ładnego. Pewnego wieczora kumpel, noszący ksywę Sikorka (ptaszek ten potrafi wypić więcej niż waży), nie mógł znaleźć sobie miejsca siedzącego, więc niewiele myśląc, postanowił przenieść akwarium z szafki na podłogę. Skończyło się to takim oto obrazkiem; ja wrzeszczę na Sikorkę do zdarcia gardła, inny kolega pociesza swoją przerażoną, nową dziewczynę, którą tego akurat wieczora postanowił przedstawić towarzystwu, a inny człowieczyna, najmądrzejszy z nas wszystkich, próbuje ratować rybki, trzepoczące się na podłodze, przy pomocy odkurzacza.
Przemycałem czterysta płyt winylowych przez granicę czeską i paliłem szlugi z Kingiem Diamondem. Pojechałem na minitrasę z zespołem metalowym, choć nie gram na niczym. Obili mi pysk na Plantach, a w sklepie monopolowym pod domem miałem kreskę jako „pan horror”. Ilość przygód jest naprawdę ogromna. Nie przytaczam ich, gdyż naprawdę nie wiem, po jakim czasie za określone wybryki polskie prawo przewiduje przedawnienie.
To wszystko minęło. Należy do przeszłości, a ja wiodę żywot spokojny, rzekłbym nawet gnuśny. Klepię w tego nieszczęsnego kompa, gram na konsoli, czytam, oglądam filmy, raz na czas wyruszam zobaczyć mojego syna, który mieszka na drugim końcu Polski. Lubię swoje życie, nie czuję żadnych tęsknot – w gruncie rzeczy współczuję ludziom, który wspominają studia, bądź liceum jako najszczęśliwszy okres w życiu. Jeśli tak jest, to po co żyją dalej? Interesuje mnie jednak przyczyna porzucenia imprezowego życia, mechanizm, w jaki to się dokonuje.
Najprościej byłoby wskazać przyczyny związane z wejściem w dorosłość, obowiązki w rodzaju pracy i rodziny. To tylko częściowa prawda, gdyż ani praca, ani rodzina nie wymaga już rezygnacji z balowania. Nie pochwalam tego stanu rzeczy, ale w Polsce mamy od groma ojców spędzających czas nad piwem, miast nad kołyską, ludzie przychodzą do pracy pijani lub naćpani, a świat dalej się kręci. Sytuacja rodzinno-pracowa wiedzie niekiedy do przeorganizowania imprezowania niż zaniku tegoż. Bardzo często dzieje się to z korzyścią dla balangi, która wybucha na okres weekendowy z siłą dotąd niespotykaną.
Bardziej prawdopodobną przyczyną może być starzenie się. Dostrzegam po sobie, mając lat trzydzieści cztery, że nie jestem w stanie unieść tylu kielichów co za młodu, a i konsekwencje dnia następnego jakoś trudniej dźwignąć. Towarzyszy temu dziwne, podskórne przeczucie, że pogląd, jakobym miał żyć wiecznie, jest nie do końca prawdziwy. Właściwą odpowiedzią na taką refleksję powinno być raczej używanie do upadłego. Skoro życie jest jedno, do tego króciutkie, winieniem dokazywać ile wlezie. Trzeba też wspomnieć, że wskutek dogodności naszych czasów, ofensywy reklam i czasopism dla dużych chłopców niewielu facetów dostrzega upływ lat. Sam znam paru pięćdziesięciolatków, utrzymujących zawzięcie, że dopiero przekroczyli trzydziestkę.
Skoro tak podsuwam rozwiązania i natychmiast je utrącam, wskażmy jeszcze lęk przed przyszłością. Uważam, że nasze społeczeństwo jest właśnie społeczeństwem lęku. Wynika to z rozmycia się statusu własności. W przeważającej ilości przypadków ludzie mieszkają na swoim, a jednak nie na swoim (kredyt), zarabiają nieźle czyli fatalnie (średnia krajowa rozchodzi się w momencie), mają rodziny, lecz zbyt małe, żeby za rodziny je uznać. Ten stan pomieszania i niepewności skutecznie niweluje radość życia, konieczny warunek dla dobrej balangi, zmuszając w zamian do ciągłego zatroskania. Jak to jest mieć i nie mieć, być i nie być jednocześnie? Niekiedy, odpowiedzią na takie rozterki jest jednak imprezowanie do upadłego, choć na smutno.
Nie byłbym sobą, gdybym, zapytany o przyczynę końca imprezowania, nie wyszukał własnej odpowiedzi. Otóż, wydaje mi się, że życie jest smutne z samej swojej natury, z czym niewiele można zrobić. Smutek ten, jak już wspominałem, nie ma żadnej określonej przyczyny, nie da się też go zwalczyć. Człowiek młody jeszcze tego nie wie, imprezuje więc, żeby ten smutek odegnać. Wszelkie radości odejdą jednak wraz z pierwszym uderzeniem kaca. Po paru latach balowania orientujemy się, że świat wcale nie poweselał, zabawa zaczyna męczyć i w sposób naturalny zwracamy się ku innym czynnościom, mającym przynieść pocieszenie. Śmiejcie się, naprawdę tak uważam.
Ale może nie wszystko stracone? Może zostało coś we mnie z tamtych lat? Pamiętam, że swego czasu lansowałem wtorek jako najlepszy dzień na imprezę (nie udało się, niestety), dziś akurat wtorek mamy. Dzwonię po kolegów. Są! Przyjdą!
Zdrówko!
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze