Mam niedosyt ojcowskiej miłości
KLAUDIA LEWICKA • dawno temuMój ojciec pił, ale o tym, że był alkoholikiem, dowiedziałam się na terapii. Poszłam na nią zupełnie z innych powodów – chciałam być silniejsza w pracy, chciałam nauczyć się czuć swoją wartość, nie bać się, być pewna siebie. Słyszałam o DDA, ale nigdy nie brałam tego do siebie. Dziś wiem, że nigdy niczym nie zapełnię braku miłości ojcowskiej.
Mój ojciec pił, ale o tym, że był alkoholikiem, dowiedziałam się na terapii.
Poszłam na nią zupełnie z innych powodów – chciałam być silniejsza w pracy, chciałam nauczyć się czuć swoją wartość, nie bać się, być pewna siebie. Myślałam, że dostanę konkretne rady, zrób tak i tak, ćwicz w sobie to i to… Jestem rzeczowa i takie miałam wyobrażenia o pracy psychologa. Nie tylko nie dostałam konkretnych rad, ale zaczęłam grzebać się w moim dzieciństwie prawie dwa lata. Bez większych rezultatów dla mnie, bo nadal jestem w moim odczuciu słaba psychicznie, zalękniona. Na terapii dowiedziałam się, że spełnić moje życzenia o poczuciu własnej wartości udaje się niewielu, a zwłaszcza trudne to w przypadku DDA.
Słyszałam o DDA, ale nigdy nie brałam tego do siebie. A to dlatego, że w moim rodzinnym domu picie ojca nie brało się za alkoholizm, nie nazywało tak. Ot po prostu lubił sobie wypić, lubił towarzystwo, kolegów, ryby, grzyby, ogniska, biwaki pod namiotem, grillowanie, wędzenie mięsa, wycieczki na wieś, do lasu. Nie był to też alkoholik pijący denaturat czy wodę brzozową, nikt nie chował mu butów i spodni, żeby nie wyszedł pić, nikt nie zamawiał detoksu, niczego nie wszywał. Tata był duszą towarzystwa, spragnionym rozrywki w małym mieście, z żoną – domatorką, zbyt przyzwyczajoną do telewizora i swojego łóżka, żeby dotrzymać mu kroku. A jego nosiło do powietrza, do przyrody. To tam pił najczęściej. W pięknych okolicznościach przyrody chciałoby się powiedzieć.
Z całej rodziny tylko moja babcia, a jego mama chyba rozpoznawała symptomy choroby, bo co i rusz podsuwała mi broszury o chorobie alkoholowej, żebym tacie pokazała. Byłam w domu listonoszem, zawsze na posyłki, zawsze z informacjami od skłóconych rodziców, zawsze od rozwiązywania problemów. Tylko mnie ojciec słuchał, tylko na moją prośbę ściszał magnetofon szpulowy po 23:00, gdy my z bratem chcieliśmy już spać, a on przeżywał jeszcze balangę, z której właśnie wrócił. To mnie nie mamę przepraszał następnego dnia, wobec mnie czuł skrupuły. Miałam też wrażenie, że to ja rozumiem go najlepiej, jego potrzeby.
Tłumaczyłam jego picie na różne dziecinne i głupie sposoby: mama mu nie daje, nie rozumie go, wciąż go krytykuje, poniża, nie ma szacunku, niczego się nie dorobił, to pewnie dlatego pije. Obwiniałam mamę i z troski chodziłam w nocy do jego sypialni, by go okryć kocem, bo pijany spał zawsze nieprzykryty, w ubraniu, czasem nawet w kapciach.
Ponieważ ubzdurałam sobie, że głównym powodem picia jest oziębłość mojej matki, w dorosłym życiu starałam się być wylewną kochanką. Ale i tu rozumiałam wszystko na opak. Oddawałam się cała wszystkim, którzy spoglądali na mnie oczarowanym okiem. Chłonęłam ich zachwyt w poszukiwaniu miłości i akceptacji, której to wiadomo nie otrzymałam od ojca alkoholika. Opamiętałam się dopiero przed 30-ką. Ale jeszcze do tej pory mam problem z adoracją, szukam jej we wszystkich oczach, choć nie uprawiam już przygodnego seksu. Mam męża, który mnie kocha, ale ja wciąż udowadniam sobie, że tak nie jest, biczuję się, sama nie wiem za co. On mi komplement, ja mu ripostę z negacją komplementu. To na mężu też ćwiczę krytykę, poniżając go i nie szanując, bo takie uczucia miałam do ojca.
Mam perfekcyjny dom, zbyt perfekcyjny. Dom, do którego prawie nigdy nikogo nie zapraszam, bo gdy ktoś mnie odwiedza, wszystko musi być idealne, na tip top. To także dostałam w spadku po alkoholizmie ojca, jak na DDA przystało. Nie lubię też niespodzianek, wytrącają mnie z równowagi, wszystko co nie jest po mojej myśli, wszystko co odstaje od mojego planu. A to dlatego, że w dzieciństwie nigdy niczego zaplanować nie mogłam, bałam się zaprosić kogokolwiek do domu po szkole, bo nie wiedziałam, co tam zastanę. To porządnictwo też się z tym łączy.
Nie znoszę słów krytyki, są dla mnie bardzo demotywujące. Wciąż porównuję się do innych, oczywiście wypadam gorzej w tym porównaniu. Od otaczających mężczyzn w pracy oczekuję pochwały, zachwytu. Dla tej pochwały haruję jak wół. A gdy nie otrzymuję jej od szefa lub widzę, jak chwali inną pracownicę, czuję niewyobrażalny ból, jakby ktoś wkuwał mi się do środka grubą szpilą.
Nigdy niczym nie zapełnię niedosytu miłości ojcowskiej, pewnie nigdy nie będę normalnie funkcjonować, reagować, nie wyzbędę się perfekcjonizmu ani braku pewności siebie. Coś jednak muszę zrobić za wszelką cenę.
Moje małżeństwo się rozpada, niełatwo ze mną wytrzymać, ale to nie jedyny powód. Mamy pięcioletniego synka. Zaliczyliśmy krótką separację – na próbę — dwa tygodnie. Na początku było mi cudownie, idealny porządek, którego nikt nie zakłóci, super organizacja zamiast chaosu, bo przecież wszystko było po mojej myśli. Miło spędziłam czas na spacerach z synem i na zabawie. Wieczorem zajadałam samotność i popijałam bezalkoholowym piwem. A nasze dziecko zadręczało mnie pytaniami: dlaczego tata wyjechał, kiedy wróci, na pewno wróci, jak wróci, to sklei mi samolot, jak wróci, to mu pokażę ten rysunek, już chyba przyjechał, to taty samochód, itd. Zaczęłam się zastanawiać, nie chcę, by mój syn miał niedosyt miłości, by miał jakiś defekt wynikający z rozbitej rodziny. Muszę to posklejać dla niego. Musimy razem, tylko nie wiem jeszcze jak.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze