Gdy życie pisze scenariusz...
EDYTA LITWINIUK • dawno temuGdyby ktoś powiedział Emilii, kiedy była po dwudziestce, że za 10 lat będzie tak desperacko pragnęła dziecka, roześmiałaby mu się w twarz. Każdy, ale nie ona. Przecież nie miała żadnego instynktu macierzyńskiego. Z obrzydzeniem obserwowała, jak jej koleżanki rozpływają się w zachwytach nad wrzeszczącymi, czerwonymi kalarepkami wystającymi z becików.
Dla niej noworodek był jak Obcy. Dzieci znała tylko z hałasu, jaki robiły w kolejkach w supermarkecie, domagając się słodyczy czy zabawek. Wszystko, co kojarzyło jej się z brudnymi pieluchami, omijała z daleka. Na imprezach ze znajomymi, ledwie co uwolnionymi od swoich „pociech”, zarzekała się, że „nigdy w życiu”, że „wszyscy, ale nie ona”, a tak w ogóle, to „nie widzi się w roli matki”. Powtarzała to kiedy miała lat 20, 25 i 3 lata później. Komentarze matki, że niedługo będzie już za późno, zbywała śmiechem. Przecież bez dzieci też można żyć. Nawet nie wiedziała, jakiego los spłata jej figla, kiedy spotkała Jego.
On pojawił się znienacka. Zmieniała wtedy mieszkanie, awansowała w pracy, miała dużo zajęć i mało czasu. Poznali się na imprezie u wspólnych znajomych. Ktoś ich sobie przedstawił, zaczęli rozmawiać i nie mogli się już od siebie oderwać. Emilia wspomina, że to był moment — nawet się nie obejrzała, a była zakochana po uszy. O takich parach mówi się, że są dobrane jak w korcu maku, jak dwie połówki jabłka. Wiele szczęścia trzeba, żeby na siebie trafić. Im się to udało. Znajomi nie wierzyli, kiedy pół roku później dostali zaproszenia na ślub. Kto, jak kto, ale nie Emilia! Przecież zarzekała się, że nigdy. A tu masz: „Z radością zapraszamy Państwa na nasz ślub” - złote litery atakowały z zaproszenia…
Emilia wspomina, że pierwsze lata układały się jak w bajce. Szczęśliwi, zakochani, tylko dla siebie. Rysy pojawiły się, kiedy On pierwszy raz wspomniał o dziecku. To nie tak, że jej to też nie przemknęło przez myśl. Po prostu uważała, że ma jeszcze czas. Potem Jemu w sukurs przyszli rodzice i teściowie. Pojawiły się argumenty o wieku, że powinni się spieszyć, żeby nie było za późno. Na początku podświadomie była zła. Co tam zła! Wściekła na tych, którzy próbują z butami wejść w jej życie i dyrygować nim, nawet jeśli to była najbliższa rodzina. Potem coś…, być może spóźniony instynkt macierzyński, dało o sobie znać i sama zapragnęła mieć dziecko. Nie było w tym żadnego szaleństwa — po prostu poczuła, że nie ma nic przeciwko, że nawet chce. Zaczęli się starać. Minął rok, drugi. Oczywiście przypuszczali, że to trochę potrwa, nie myśleli jednak, że aż tyle.
Podczas którejś z rozmów padła propozycja udania się do „specjalisty”. Jak zawsze, zrozumieli się bez słów. Pierwsza wizyta przebiegła rutynowo. Lekarz wypytywał co, jak i od kiedy. Zlecił podstawowe badania i kazał się nie martwić: - Tylko około 25% kobiet zachodzi w ciążę wtedy, kiedy sobie zaplanuje — przekonywał. Na zmartwienia przyszła pora, kiedy kolejne spotkania w gabinecie doktora S. nie przynosiły odpowiedzi na egzystencjalne w tej chwili dla nich pytanie: „dlaczego nie możemy mieć dziecka?”.
Emilia nie pamięta, czy to akurat wtedy, czy trochę później, ale właśnie po tych pierwszych wizytach zaczęło w obojgu kiełkować pytanie, po czyjej stronie leży wina. Wieczorem, przy czerwonym winie, zapewniali się nawzajem, że dadzą sobie radę, że będzie dobrze. Ale w głębi serca czaiły się ciemne myśli, podejrzenia, oskarżenia. Przetrwali pierwsze badania, które niczego nie wykazały. Jego plemniki spełniały wszelkie normy, mogły zapoczątkować nowe życie. Jej wyniki nie wykazały żadnych nieprawidłowości: jajowody drożne, jajeczka perfekt, żadnych infekcji w przeszłości. Fakt, że była po trzydziestce, ale nadrabiała zdrowym trybem życia. Lekarz nie dawał za wygraną, starając się dociec przyczyny. W międzyczasie dochodziło do coraz częstszych scysji. On się rzucał, że pragnie go tylko wtedy, kiedy mają „robić dziecko”. Ona miała pretensje, że nie współpracuje, rozgrzeszony badaniem plemników, że podświadomie uważa, że to jej wina.
Kłócili się, godzili i próbowali począć dziecko w rytmie jej cyklu miesięcznego. Im więcej czasu mijało, tym więcej rozczarowania przynosiła kolejna miesiączka. Emilia sama już nie wie, kiedy pragnienie posiadania dziecka stało się jej obsesją. Chyba faktycznie zaczęła w głębi duszy czuć: to jej wina, ona nawaliła. Wiedziała, że to głupota, ale nie potrafiła przestać. Nienawidziła siebie, kiedy w rozmowach z koleżankami wyrzucała, że byle pijaczka czy narkomanka rodzi dzieci na potęgę, a ona nie. Była wściekła na cały świat. To, co innym przychodzi zupełnie naturalnie, dla niej stanowiło barierę nie do przeskoczenia. Czuła się wybrakowana. Pusta w środku.
Z rosnącą rozpaczą odwiedzała doktora S., który kojarzył się jej coraz bardziej z nieprzyjemną wizytą u dentysty niż z zapowiedzią posiadania dziecka. Na którejś z tych wizyt, bodajże po 2 latach odwiedzin, doktor wspomniał o in vitro, że to mogłaby być dla nich szansa. Choć wcześniej się na tym nie zastanawiała, teraz gotowa była zgodzić się od razu. On początkowo protestował, ciężko było przyzwyczaić się do myśli, że ich dziecko „stworzy” lekarz. W końcu jednak dał się przekonać. I znowu klapa. Z jakiś względów, mimo że wszystkie badania były pomyślne, ich dziecko nie chciało się wybrać na ten świat. Po dwóch niepowodzeniach powiedziała sobie dość.
Chciała odpocząć. Być może zmienić klinikę, lekarza, zastanowić się nad adopcją. A może po prostu dogadać się z Nim, bo ich małżeństwo coraz mniej przypominało związek sprzed lat. Emilia uważa, że to przez chęć posiadania dziecka zgrany niegdyś duet, teraz grał coraz bardziej solo. Chciała to naprawić. Chyba podświadomie podejrzewała, że coś może być nie tak. Upewniła się przypadkowo. Wróciła wcześniej od rodziców i zastała Go w objęciach koleżanki z pracy. Klasyczna wpadka — śmiała się potem, łkając w ramię koleżanki. Nagle wszystko zaczęło walić się na głowę. Jej ciało ją zdradziło, bo nie potrafiło wydać na świat dziecka. Zdradził ją mąż, bo nie mógł już wytrzymać w związku coraz bardziej przypominającym fabrykę, której produktem końcowym miał być zdrowy, różowy bobas.
Tamte chwile Emilia wspomina jak przez mgłę. Długo dochodziła do siebie. Po namowach koleżanki zmieniła pracę. Chciała zacząć od nowa, zapomnieć o skruszonym Nim, wydzwaniającym codziennie z przeprosinami. Nie potrafiła wybaczyć, nie chciała. Miała mu za złe, że pozwolił jej poczuć się winną tego, że nie mogli mieć dziecka.
W nowej firmie los się do niej uśmiechnął. Tak jakby chciał zrekompensować jej ostatnie lata. Spotkała Drugiego. I choć, nauczona przykrym doświadczeniem, nie potrafiła już tak łatwo zaufać, nowy mężczyzna przekonał ją do siebie. Na początku unikała poważnych planów co do wspólnej przyszłości, nie chciała z nim zamieszkać. Wszystko do czasu. Kiedy po pierwszej wspólnie spędzonej nocy spóźnił jej się okres, zbagatelizowała sprawę. Przecież nie mogła mieć dzieci. Do lekarza poszła dopiero po kilku tygodniach. Ten oświadczył z tryumfem, że z dzieckiem wszystko w porządku.
— Jakim dzieckiem? — dopytywała zdezorientowana.
— Drugi miesiąc. Gratuluję — stwierdził lakonicznie.
Osłupiała, przez pół godziny stała pod przychodnią, nie potrafiąc zrozumieć. Przecież starali się z Nim tyle lat, jak to możliwe, że z tym Drugim udało się już za pierwszym razem? Figiel losu? A może za bardzo chcieli tego dziecka? Tak, jakby to „mieć” stało się już jedynym ich pragnieniem. Jakby to były zawody. Postanawiła nikomu na razie nic nie mówić. Nawet Drugiemu. Życie samo napisało dla niej scenariusz, nie wiedząc o tym zagrała główną rolę. To trudna rola. Na szczęście było w niej miejsce na happy end.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze