Wśród skał Białej Pustyni
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuZ ulgą przyjmujemy zachód słońca. Wraz ze zniżającym się słońcem wracają nam siły. Ciężko zdecydować się na wybór miejsca na nocleg. Jest pięknie, tajemniczo. Skały wydają się zmieniać kształty w zależności od padającego światła. Cienie pełzają między kryształkami kwarcu, suchymi gałązkami i śladami łapek gryzoni. Obozowisko rozbijamy, kiedy słońce prawie niknie za poszarpanym horyzontem.
Lubię odludzia. Tam problemy trzymają się w bezpiecznej odległości, jakby przestraszone swoją nicością. Lubię miejsca, gdzie cisza boleśnie świdruje w uszach. Miejsca, wydawałoby się – bezludne, a tętniące życiem. Nierealne, a istniejące naprawdę. Miejsca, gdzie człowiek czuje się mały i bezbronny i myśli sobie, jak niewiele znaczy we wszechświecie. Dla mnie takim miejscem stała się Biała Pustynia w zachodnim Egipcie. Choć spędziłam na niej tylko jedną noc, wielokrotnie powracam w myślach do jej surrealistycznych, wapiennych skał i smaku piasku w ustach.
Żeby dostać się na Sahra al-Bajda, należy dojechać do Farafry, czwartej, położonej w największym odosobnieniu oazy na trasie Wielkiej Pętli na Pustyni Zachodniej. Podobno kiedyś, gdy jedynym środkiem transportu były wielbłądy, mieszkańcy stracili rachubę czasu. Musieli wysłać posłańca do oddalonej o cztery dni drogi oazy Dachla, żeby ustalić, kiedy przypada piątek i należy się modlić. Dzisiaj też łatwo stracić tu poczucie czasu. Wokół piaskowe morze, fale pustyni zalewają uliczki, piasek osiada na plecakach, na ciele. Żar. Rozgrzane powietrze tańczy, rozmywając kontury niskich zabudowań i palm.
Musimy iść spory kawał drogi, nim dotrzemy do hotelu El Badawija, jedynej enklawy luksusu w promieniu setek kilometrów. Większość wypraw na pustynię rozpoczyna się właśnie tutaj. Hotel należy do rodziny Ali, mającej monopol na usługi turystyczne w miasteczku. Mr Saad Ali częstuje nas miętową herbatą. Na przegubie dłoni połyskuje złoty zegarek, nowiutkie dżipy grzeją się w słońcu. Saad należy do tutejszej elity. Kształcił się w Niemczech. Wie, czego potrzeba spragnionym egzotyki ludziom z bogatej Europy. Czy nam również? Niezadowoleni, że daliśmy się złapać w pułapkę monopolisty, oglądamy hotel przypominający raj niemieckiego turysty. Błękitny basen tonie w kwiatach. Prawie niewidzialna obsługa przemyka zacienionymi ścieżkami. Miejsce, które przyoblekło twarz europejskiego pieniądza.
Zrzucamy plecaki w recepcji i wchodzimy do Al Tamaway, przydrożnej jadłodajni. W takich miejscach można poznać ciekawych ludzi i trudno się nudzić, nawet jeżeli czas miałby upływać nam na obserwacji ulicy. Wysoki, łysiejący właściciel pyta, czy jest wymieniony w naszej książce, widząc przewodnik położony na pokrytym piaskiem stoliku. Oczywiście, że jest. Podobnie jak znany tu powszechnie Mr Socks, na którego natrafiliśmy trzy razy w ciągu dwóch godzin. Pan Skarpeta zajmuje się wyrobem wełnianych skarpet z wielbłądziej wełny i zabawianiem turystów. Głośno się śmieje i fachowo wiąże nam turbany. Postanawiamy uczcić nasz ostatni dzień na Pustyni Zachodniej i zgadzamy się, żeby właściciel przygotował nam jedzeniową niespodziankę. Obserwujemy go, jak pospiesznie przebiega przez ulicę i robi zakupy w pobliskim sklepiku. Gości tu jak na lekarstwo, więc nie warto robić zapasów.
Z magnetofonu zapakowanego w karton dobiega zawodzenie muezina. Pomiędzy sztachety ogrodzenia wciska się palące słońce. Zaraz na stół wjeżdża olbrzymia taca, a na niej feta, ful, falafle, pomidory, jajka, marynowana marchew. Ależ mamy ucztę! Nie jesteśmy w stanie zjeść niespodzianki. Na całe szczęście po chwili mamy towarzystwo. W takim miejscu nie można długo być samotnym. Nazin jest prawnikiem. Przyjechał do Farafry negocjować warunki sprzedaży ziemi pod kościół. Jedyny jest w oazie Dachla, a to za daleko dla tutejszych mieszkańców. Nazin zaprasza nas do Kairu. Na deser ruszamy do gaju palmowego na daktyle. Jest ich mnóstwo, wystarczy wyciągnąć rękę. Gdyby nie ostre promienie słoneczne, pewnie moglibyśmy zostać tu dłużej.
Po południu wskakujemy do dżipa. Z nową, czarną karoserią i błyszczącymi panelami z elektroniką kontrastuje twarz kierowcy. Jachija w swoim ciemnym znoszonym swetrze i spłowiałych spodniach nie pasuje do tego snobistycznego samochodu. Szkoda, Jachija, że nie masz wielbłąda. Czy Ty też tego żałujesz? Cichy, skromny, jakby wyszkolony na niewidzialnego przez oazowego bogacza i swojego pracodawcę Saada Ali Jachija sprawnie manewruje kierownicą, wyprowadzając samochód na drogę za miasto. Na dachu auta sterczą suche gałęzie. Będzie z tego wieczorne ognisko.
Sahra al-Bajda oddalona jest od oazy o około 50 kilometrów na północ. Długo widzimy przed sobą tylko wąski pas drogi w piaskowej ramie. Po pewnym czasie z pustynnego tła zaczynają wyrastać białe skały. Wtedy skręcamy z głównej drogi. Samochód manewruje między jardangami. Śnieżna biel wapiennych stożków razi w oczy, ale jest zbyt pięknie, by zaciskać powieki. Wokół surrealistyczny krajobraz w duotonie. Skały i piasek, biel i siena. Wiatr przez miliony lat wyrzeźbił w kredzie najbardziej nieprawdopodobne kształty.
Najprzeróżniejsze stwory wznoszą się teraz nad piaszczystym podłożem pokrytym rachitycznymi roślinkami, muszelkami, kamykami. Z prawej straszy kobra, z lewej przycupnął wielbłąd. Dalej jest jastrząb, lamparty, niedźwiedź, kogut. Wszystko zależy od naszej wyobraźni rozbudzonej przez słońce. Kilka razy grzęźniemy w pisku. Wjeżdżamy na formację skalną zwaną Białym Domem, przypominającą gigantyczną porcję lodów waniliowych. Samochód musi pokonać nachylenie ponad 50 stopni. Jachija kilkakrotnie cofa auto i próbuje od nowa, jakby przyjmując sobie za punkt honoru, że nas tam zawiezie. W końcu nieco spuszcza powietrze z opon i wjeżdżamy.
Kredowe skały mienią się wówczas odcieniami fioletu, różu, pomarańczy… Układamy śpiwory na piasku. To będzie nasza dzisiejsza sypialnia. Zamiast baldachimu rozgwieżdżone niebo. Jachija rozpala ognisko i przygotowuje kolację. Jemy w milczeniu. Nasz przewodnik nie gada bez potrzeby. Mamy wrażenie, że lubi być sam ze swoimi myślami. Zapatrzył się na skały, które w świetle księżyca nabrały srebrnego blasku. Czasami warto słuchać ciszy.
Jest tak cicho, że bolą uszy. W nocy do obozowiska podchodzą fenki i myszki pustynne. Posilają się resztkami z naszej kolacji. Rano odkrywamy ścieżki wydeptane przez małe łapki. Przed świtem zrywa się silny wiatr. Naciągamy śpiwory na uszy, ale za chwilę pojawiają się natrętne muchy. A wydawało się, że to takie pustkowie… Wstajemy wraz ze słońcem. Wielka płonąca kula wyskakuje nagle zza śnieżnobiałej góry i szybko ucieka po niebie. Czarne ptaki zrywają się do lotu. Gdzie dzisiaj spały? Jachija rozpala ognisko, a my pakujemy obozowisko. Na śniadanie jemy podpłomyki ogrzane w ogniu. Tylko my. Jachija zapatrzył się na pustynię. Mówi, że je raz dziennie. Bez ilu rzeczy można się obejść? Bez ilu niewypowiedzianych słów?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze