Czas w Riobambie
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuSą miejsca na świecie, gdzie czas udowadnia swoją względność. Przyspiesza od święta a najczęściej snuje się po pustych ulicach i zagląda w przekrwione oczy wczorajszych weselników. W takie miejsca przyjeżdża się zawsze za wcześnie lub za późno. Takie miejsca nawet imiona mają jakby niepasujące do siebie.
Riobamba. Jeszcze rok temu nie wiedziałam, że istnieje takie miasto. Kiedy pierwszy raz usłyszałam nazwę, rozmarzyłam się. Egzotyczna nazwa niosła w sobie myśl o tańcu, cieple i przygodzie. Była naładowana pozytywną wibracją. Dla tej nazwy gotowa byłam pakować plecak. „Riobamba” brzmiała dla mnie jak urocze zaklęcie.
Punkt na mapie ukryty w środku Ekwadoru wśród wysokich szczytów wulkanów. Idealne miejsce na poszukiwanie straconego czasu. Miasta strzeże wygasły Chimborazo, najdalej odległy od środka ziemi szczyt. Do równika stąd zaledwie rzut beretem.
Droga do stolicy prowincji wiedzie przez Ambato. Nowoczesne i głośne miasto handlowe w niczym nie zapowiada, że godzina jazdy na trasie Alei Wulkanów przeniesie podróżnego w czasie. Riobamba zdaje się być z innego wieku. 150-tysięczna Riobamba przypomina XVII w. damę, w koronkowej sukni nadgryzionej przez mole, która, nie zważając na to, dumnie zadziera głowę.
Hotele ukryte w przytłoczonych cieniami wysokich budynków uliczkach nie dają się łatwo zlokalizować. Jeszcze trudno w nich zamieszkać. Część z nich sprawia wrażenie, jakby zmarły właściciel zaznaczył w testamencie, żeby nie sprzątać po jego śmierci. A umrzeć musiał jakieś 20 lat temu. W pobliżu dworca, którego sławny pociąg „Nariz del diablo” (nos diabła) odjeżdża trzy razy w tygodniu kurz opada z hotelowych posłań, a pensjonaty pełne staroświeckich bibelotów dopuszczają gości do rodzinnych tajemnic. Studiując pożółkłe fotografie wiszące przy kominku, zapominam o głodzie.
Almuerzo (obiad) jadłodajnie zaczynają serwować około południa. Stare kobiety, może kuzynki a może sąsiadki, otwierają drzwi do swoich kuchni. Na stołach pokrytych ceratą ustawiają żółtawą zupę z kawałkiem mięsa, ryż z wieprzowiną i kompot w plastikowym kubku. Wszystko za 2 dolary. A do tego ryk telewizora i siorbanie sąsiadów przy sąsiednim stoliku gratis. Obiad jak u babci. A może to raczej późne śniadanie? Która może być godzina?
Ulice w fioletowo-różowych plamach świadczą o tym, że wczoraj wieczorem przetoczył się po nich karnawał. Spóźniliśmy się. Tak jak pochód przebierańców tańczących do muzyki fałszujących grajków. W ciszy niedzielnego południa bez trudu daje się zlokalizować zmęczony korowód w poszczególnych kwartałach miasta. Uśmiechamy się wpadając na siebie kolejny raz. Którą to godzinę snują się po pustych ulicach Riobamby. Czy nikt im nie powiedział, że zaczął się nowy dzień?
Najwytrwalsi miłośnicy zabawy nie zdążyli się położyć. Odnajdują nas w parku przy głównym placu i wymierzają w nas plastikowe pistolety na wodę. Oblewanie wodą trwa tu cały tydzień i jest obowiązkowe. Choć Riobamba zastygła w półśnie, z rzadka rzuca w nas workiem z wodą z otwartego okna. Nie można się gniewać. To karnawał.
Sok z ananasa kupionego u Indianki oblepia ręce i zwabia muchy. Przynajmniej jest co obserwować, bo ludzi prawie nie ma. Sklepy zasłonięte drewnianymi okiennicami. Pociąg odjechał wczoraj. Największa atrakcja tego miejsca odjechała bez nas. Kto by tam chciał siedzieć na dachu pociągu, kiedy w Riobambie są takie słodkie owoce!
Grafitowe niebo kontrastuje z jasnymi chodnikami i z lekka odrapanymi fasadami domów. Jutro pojedziemy do pobliskiej wsi oglądać kolejny karnawałowy pochód. Jutro poszukamy wyrobów z owoców palmy Tagu. Jutro. Dziś pomedytujemy na ławce w parku. Nawet złota monstrancja inkrustowana diamentami znajdująca się w tutejszym muzeum nie przekona nas do wstania. Zrobić to może tylko nadchodząca noc. To już koniec dnia? Czas w Riobambie najwyraźniej igra sobie z nami.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze