Rowerowe piekło, czyli na "damce" w wielkim mieście
URSZULA • dawno temuPewnego dnia Kamil oświadczył mi, że uprawiam zdecydowanie za mało sportu. Ciężko było nie przyznać mu racji, gdyż sportu nie uprawiam w ogóle. Jestem na to zdecydowanie zbyt leniwa i rano żadna siła nie wyciągnie mnie z łóżka wcześniej niż to absolutnie konieczne, a już na pewno nie po to, żeby biegać, pływać lub podnosić ciężary. Kamil znalazł jednak inne rozwiązanie - zaproponował, że kupi mi rower.
Ale nie po to, aby raz w tygodniu móc wybrać się na wycieczkę za miasto, tylko, żeby wszędzie na nim jeździć: do pracy, na studia, po zakupy. Przez chwilę rozważałam jego propozycję i trochę się wahałam, ale trudno było odmówić. Muszę w końcu zacząć dbać o swoją formę – ostatecznie żadna kobieta nie chce, żeby jej mężczyzna zostawił ją dla młodszej, ładniejszej i zgrabniejszej. A przy okazji oszczędzę na biletach autobusowych…
Tak więc zgodziłam się. Kamil uparł się, że sam pojedzie wybrać rower. Zna się na rzeczy lepiej ode mnie, potrafi ocenić od strony technicznej wady i zalety sprzętu, a mnie z pewnością interesowałoby tylko to, czy jest ładny. Wiadomo, kobieta zapytana o to, jaki ma samochód, odpowiada zazwyczaj, że – czerwony… Tak więc zostałam w domu i niecierpliwie oczekiwałam na wynik zakupów. Możecie sobie wyobrazić moje zdziwienie, kiedy zamiast nowego, lśniącego roweru ujrzałam jakiś rozklekotany, czarny gruchot, podobny do tych, na których wożą się po wsi pijani chłopi. Kamil, widząc moje rozczarowanie, pospieszył z wyjaśnieniami. Dowiedziałam się, że właśnie patrzę na holenderski rower miejski, który nie ma wprawdzie przerzutek ani innych bajerów, ale jest masywny, ma duże koła i jeżdżenie na nim znacznie mniej męczy niż na rowerze górskim. No i, jak sama nazwa wskazuje, rower górski jest do jeżdżenia po górach, a miejski — po mieście. Później nastąpił krótki wykład z historii. Zostałam pouczona, że kiedyś w Holandii władze miast kupowały rowery publiczne, na użytek mieszkańców. Stały one gdzie popadnie. Kiedy zachodziła taka potrzeba, każdy mógł sobie wsiąść na rower i podjechać w dowolne miejsce, po czym zostawiał wehikuł tam, gdzie dojechał. Rowery te nie były do niczego przypięte, a skorzystanie z nich nic nie kosztowało. Ta sielanka nie trwała jednak długo. Szybko okazało się bowiem, że takie dwukołowe pojazdy można sprzedawać za granicę i nieźle na tym zarobić. Tak więc darmowe rowery publiczne poznikały z ulic holenderskich miast. Pojawiły się w ich miejsce rowery prywatne do złudzenia przypominające tamte sprzed lat. Dzisiaj w miastach Holandii rower posiada dosłownie każdy. Zawsze jest on zniszczony i rozklekotany, ponieważ właściciel wie, że i tak wkrótce ktoś go ukradnie. Złodzieje radzą sobie bez trudu z najlepszymi zabezpieczeniami, więc nie ma sensu w niego inwestować. Kiedy rower ginie, właściciel nie siada i nie rozpacza, tylko kupuje sobie nowy, najczęściej od jakiegoś złodzieja. A ponieważ konkurencja na rynku rowerów jest ogromna, cena nie przekracza zazwyczaj kilku euro. Dochodzi nawet do sytuacji, w której ludzie zmuszeni są kupować sobie po kilka rowerów tygodniowo!!! Nie ma co – sprawni są ci złodzieje…
W ten sposób dostałam rower z historią. Kilka pierwszych przejażdżek do pobliskiego sklepu wypadło pomyślnie. Jazda była czystą przyjemnością, w ogóle mnie nie męczyła, a Kamil zamontował mi na kierownicy fantazyjny koszyk. Mogłam do niego włożyć zakupy, co było bardzo wygodne. Przyszedł jednak dzień, w którym zostałam rzucona na głęboką wodę. Otóż miałam do załatwienia ważną sprawę dokładnie na drugim końcu miasta. W praktyce oznaczało to przejazd przez samo centrum Warszawy. Długo wahałam się, czy podjąć to wyzwanie, ale zachęcona przez Kamila wsiadłam w końcu na rower. I cóż – na własnej skórze przekonałam się, że Warszawa to nie Amsterdam.
Ścieżki rowerowe zdarzają się wprawdzie, ale są właściwie nieprzejezdne. Jeżeli ścieżka biegnie wzdłuż ulicy, kierowcy samochodów często używają jej jako miejsca do parkowania. Jeżeli natomiast znajduje się w jakimś parku, całkowicie tarasują ją spacerowicze, którzy nie dość, że uniemożliwiają przejazd, to jeszcze reagują oburzeniem, kiedy rowerzysta usiłuje się jakoś między nimi przecisnąć. Pozostają zatem dwie opcje: ulica albo chodnik. Jazda ulicą wydaje się dużo łatwiejsza, jednak zdecydowanie odradzam ją osobom łatwo się denerwującym. Ciągły hałas klaksonów i świst mijających cię w odległości 10 centymetrów aut powodują, że sytuacja jest bardzo stresogenna. Jazda po chodniku to także piekło, tyle że innego rodzaju. Trzeba z zegarmistrzowską precyzją omijać przechodniów, nie reagując na ich oburzenie, gdy kogoś przypadkiem lekko się potrąci. Na rowerzystę czyhają tysiące pułapek, na przykład babcie z siatkami, które znienacka wychodzą z bramy. Wszystko to przypomina trochę grę komputerową, w której trzeba się wykazać refleksem i być bardzo uważnym.
Grunt, że kiedy po czterech godzinach kompletnie wykończona wróciłam z miasta, wiedziałam już, że rower zdecydowanie bardziej nadaje się do weekendowych wycieczek „na zielona trawkę” niż do eskapad po warszawskich ulicach.
Właśnie rozglądam się za jakąś inną formą ruchu na co dzień, ale nic nie przebija jazdy rowerem po ocienionych ścieżkach dla rowerzystów w wolnym od tłumów, korków, spalin i hałasu mieście. Tak mi się przynajmniej wydaje.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze