Kanibale lubią futbol
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuPo zapadnięciu zmierzchu krwiożerczość moskitów jeszcze się spotęgowała. Marzyłam już tylko o tym, żeby schować się przed nimi w śpiworze. Niestety! Do naszych uszu dobiegły podejrzane krzyki, a po chwili zlokalizowaliśmy maleńką polanę, na której kilku niewyrośniętych Indian uganiało się za gumową piłką. Jęknęłam, przeczuwając najgorsze, ale było już za późno. Męskiej części wyprawy zaświeciły się oczy z podniecenia.
Nasza barka rozcinała mętną wodę Amazonki już kilka godzin. Mijaliśmy małe drewniane łódki, którymi płynęły kilkuosobowe rodziny. Bosonogie dzieciaki o okrągłych brzuszkach przyglądały się nam ciekawie, wybiegając z chatek wybudowanych nad brzegiem rzeki. Kobiety robiły pranie, zanurzając się po pas w wodzie.
W pewnym momencie z głównego nurtu rzeki skręciliśmy w małą zatoczkę, przez kilkadziesiąt metrów przebijając się przez gęste sitowie. Opędzając się od chmary uporczywych moskitów dobiliśmy do brzegu, na którym znajdowała się niewielka wioska Indian Yagua, rdzennych mieszkańców tych terenów. Cała społeczność liczy około 3900 osób zgrupowanych w ponad 30 wspólnotach. Mieszkają na terytorium rozpościerającym się od Iquitos w prowincji Loreto aż do miejscowości Leticia w Kolumbii. Są uzdolnionymi rzemieślnikami. Mężczyźni wyrabiają piękne figurki zwierząt z drewna, ozdobne dmuchawki oraz łuki i strzały. Uprawiają zboża, polują i łowią ryby. Są ekonomicznie samowystarczalni. Turyści, których niezwykle gościnnie przyjmują, to dla Indian istotne źródło dochodów. Za ręcznie wykonaną l broń mieszkańcy wioski dostają pieniądze potrzebne na zakup lekarstw. Odmawiają nauki hiszpańskiego i wykazują niemal zupełną obojętność wobec czegoś, co my nazywamy "cywilizowanym stylem życia". Yagua mówią w swoim własnym, niezwykle trudnym języku. Nie ruszają się ze swych wiosek, jedynie wódz plemienia płynie czasem swą motorówką do Iquitos by zakupić jedzenie i inne potrzebne rzeczy.
Na plaza major, czyli kawałku udeptanej ziemi, stał olbrzymi szałas kryty suchymi liśćmi palmowymi i kilka wiat, w których Indianie wyeksponowali produkty na sprzedaż – naszyjniki z zębów piranii, torby z włókien tajemniczych roślin, koraliki z ziaren. Miejsce wydawało się przygotowane specjalnie dla turystów.
— Dziś prawdziwych kanibali już nie ma. A przynajmniej nie tutaj – – westchnęłam ze smutkiem dostrzegając w krzakach pośpiesznie zrzucone T-shirty i plastikowe klapki. Indianie w ostatniej chwili musieli przebrać się w swoje robocze kostiumy.
Powitał nas wódz plemienia wraz z kilkoma kobietami topless i ich dziećmi. Wszyscy wystrojeni w spódniczki z trawy, z twarzami pomalowanym czerwoną farbą.
— Wodzu, bądź człowiekiem, 20 soli wystarczy – przewodnik Julio targował się w naszym imieniu z okrąglutkim wodzem o lekcję strzelania z dmuchawki. Indianin dumnie wypinał okazały brzuch, łaskawie pozwalając się fotografować. Z kilkumetrowej rurki potrafił bezbłędnie trafić w oddalony o 10 metrów słupek. Dla mnie samo utrzymanie dmuchawki na odpowiedniej wysokości było nie lada problemem, co bawiło Indian niemal tak bardzo jak nerwowe ruchy, którymi odpędzałam się od moskitów.
Dopiero w pobliskiej wiosce dostrzegliśmy autentyczne uroki amazońskiego życia. W domkach na palach mieszkały kilkuosobowe rodziny. Chaty (do których wchodziło się po słupie, zaczepiając stopy o nacięcia) składały się zazwyczaj z dwóch pomieszczeń. W jednym przygotowywano posiłki, ale oprócz paleniska, sterty bananów i manioku w kącie, w niczym nie przypominało ono kuchni. Drugie stanowiło sypialnię, w której cała rodzina układała się na podłodze blisko siebie. Byliśmy zapraszani do każdej chaty, częstowano nas bananami, wciskano na ręce tutejsze maskotki – okazałego leniwca i czarną zapchloną małpkę.
Musieliśmy się zmierzyć z ciekawskim spojrzeniem kilkudziesięciu par oczu. Cała wieś odprowadziła nas na brzeg. I kto by pomyślał, że w żyłach tych przyjaznych ludzi płynie krew kanibali?
Popłynęliśmy dalej, podziwiając kolorowe ptaki, małpy, kameleony i wąsate ryby. Julio natychmiast został wysłany do tubylców by wynegocjować warunki, na jakich miałby odbyć się nasz mecz. Indianie, w wieku wahającym się od lat kilkunastu do kilkudziesięciu, ochoczo przystali na propozycję międzynarodowych rozgrywek. W razie przegranej mieliśmy przekazać naszym przeciwnikom partię długopisów z ojczyzny. Zawodnicy z Polski zdjęli obuwie, żeby nie uszkodzić przeciwników, lżejszych i niższych mniej więcej o jedną trzecią. „Boisko” porośnięte było wysoką, wilgotną trawą, przez którą chyżo przemykały wyliniałe kurczaki. Za obydwiema wykonanymi z palików bramkami rozpościerała się gęsta, amazońska dżungla.
Przez większość spotkania nie byłam w stanie połapać się w meandrach gry. Udawało mi się z reguły odróżnić zawodników naszej drużyny od zanoszących się od śmiechu "obcych", jednak efektowne pady, ślizgi i skoki zlewały mi się w jedno. Wygraliśmy po dramatycznym boju 4:0, jednak indiańscy przeciwnicy nie byli specjalnie zdruzgotani. Wręcz przeciwnie, uśmiechali się szeroko. Po skończonym meczu przekazaliśmy im długopisy, co wzbudziło w nich jeszcze większą radość. Zrobiliśmy sobie zdjęcie grupowe, upamiętniające historyczne wydarzenie i umówiliśmy się na rewanż następnego dnia. Tym razem gra miała być na poważnie, stawką było 20 soli (1 sol to ok. 1,3 zł).
Do obozowiska dopłynęliśmy, wsłuchując się po ciemku w odgłosy puszczy — nawoływania, rechoty, świsty, cykania. Od czasu do czasu w szuwarach świeciły czerwone oczy kajmanów, a nad głowami przelatywały czarne, nakrapiane wielkimi pomarańczowymi piegami ćmy.
Następnego dnia po południu Julio zawiózł nas łodzią do wsi szamana Augusta, w której mieliśmy rozegrać spotkanie rewanżowe. Osada była niewielka: zaledwie 9 chałup, maleńka szkółka, w której nie było nawet ławki i nierówna polana — boisko. Miałam wrażenie, że dzieci jest tam więcej niż wszędobylskich kurczaków. W którąkolwiek stronę się nie zwróciliśmy, towarzyszyła nam bosonoga, uśmiechnięta eskorta. Kobiety wcześnie wychodzą tu za mąż i od razu zaczynają rodzić dzieci. Spotkaliśmy dwudziestolatki z licznym przychówkiem. Tak długo, jak będą rodzić, będą wartościowe dla swoich mężczyzn. Kiedy przestaną, zostaną wymienione na młodsze.
Zawodnicy przeciwnej drużyny rozgrzewali się na polanie. Na ich widok zrzedły nam miny. Śladu nie było po bosonogich, wątłych Indianach, z którymi graliśmy wczoraj. Stali przed nimi okazali myśliwi z dżungli. Wszyscy młodzi i każdy miał na nogach korki. Skąd je u licha wytrzasnęli?! Nasi nieliczni zawodnicy w traperskich butach do kostek i długich spodniach wyglądali przy nich jak łachmaniarze. Siły na widowni również nie były rozłożone równomiernie. Przeciwko dwóm Polkom, czyli mnie i koleżance, stanęli chyba wszyscy mieszkańcy dżungli z promienia stu kilometrów. Przycupnęłyśmy skromnie pod jedną z chat na przewróconej do góry dnem łodzi, a nad naszymi głowami tupał nieprzebrany tłum. Większość indiańskiej publiczności zasiadła na trybunie, czyli w chacie na palach, pod którą siedziałyśmy. Jak ten cud peruwiańskiej architektury nie runął, wiedział chyba tylko szaman Augusto.
Mecz był zaciekły, czego mogłam się domyślić po gromkich okrzykach dochodzących z góry. Niewiele jednak widziałam, otoczona przez dzieci, żywo zainteresowane aparatem fotograficznym, spinką do włosów i rozmową migową. Podobno dokopali nam 4 do 2 i zgarnęli całą forsę. Prawdę mówiąc, spodziewałam się tego. W końcu byliśmy w wiosce szamana, który zadbał nawet o pogodę. Zaczęło lać i nie była to jakaś tam europejska mżawka, ale prawdziwa amazońska ulewa. Drużyna czterech wielkich gringos w ciężkich butach niezdarnie taplała się w błocie, nie będąc w stanie stawić czoła indiańskiej ofensywie. Nie będę opisywała aplauzu widowni po zakończeniu spotkania. Ryk kajmanów był przy nim jak śpiew słowika. Pogratulowaliśmy zwycięzcom, szczerze zazdroszcząc im szamana. Nam dopiero nocą dane było zasmakować jego wiedzy i mocy. O tym jednak będzie w następnej opowieści.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze