W drodze na południe
MARTA ZIELONKA • dawno temuO świcie opuszczamy Dar es Salaam, by przez następny tydzień poznawać uroki terenów położonych na południe od tego największego miasta Tanzanii. Do Lindi leżącego nad Oceanem Indyjskim, 400 km od Dar, powinnyśmy podróżować 12 godzin. Z doświadczenia wiem jednak, że dotarcie do tego miejsca zajmie nam więcej czasu.
Po prawie pięciu tygodniach pobytu w przytulnym hostelu w Changanyikeni przenosimy się do hostelu w samym centrum Dar es Salaam. Obsługa YWCA (z ang. Youth Women Catholic Association – Katolickie Stowarzyszenie Młodych Kobiet) przyjmuje nas z życzliwością. Jedna z dziewczyn pracujących w kuchni pyta nawet, co działo się z nami przez ostatni miesiąc, bo mieszkałyśmy tutaj od razu po przyjeździe do Afryki.
Kilka dni później, o świcie, opuszczamy Dar, by przez następny tydzień poznawać uroki terenów położonych na południe od tego największego miasta Tanzanii. Do Lindi leżącego nad Oceanem Indyjskim, 400 km od Dar, powinnyśmy podróżować 12 godzin. Z doświadczenia wiem jednak, że dotarcie do tego miejsca zajmie nam więcej czasu.
Droga jest wyboista, a my, ściśnięte na tylnych siedzeniach autobusu, średnio co 15 minut niemalże uderzamy głowami o sufit. Kierowca, nie zważając na głosy podenerwowanych pasażerów, prowadzi z zawrotną prędkością. Nam również udziela się to ogólne napięcie, szczególnie że droga staje się coraz bardziej nierówna, pagórkowata. W pewnym momencie pędzący autobus przechyla się na naszą stronę – my odruchowo przechylamy się w stronę przeciwną. Kobiety zaczynają krzyczeć, małe dzieci drą się wniebogłosy, ktoś podbiega do kierowcy i każe mu zwolnić i wtedy… dereva (kierowca) zatrzymuje autobus. Uspokaja nas, że nic się nie stało, że panuje nad pojazdem, a zarzuty dotyczące szybkiej jazdy odpiera z szelmowskim uśmiechem. Po kilku minutach rusza dalej. Teraz jedzie już spokojniej.
Wysłużony, wypełniony po brzegi autobus dzielnie zdąża do celu.Wypełniony… ponieważ w autobusie przewozi się wszystko: są tutaj torby z ubraniami, sześć wielkich puchowych materacy, z których trzy tworzą drugi sufit, a trzy pozostałe, wciśnięte między dwa rzędy siedzeń, stanowią jakby puchową trampolinę. Żeby wyjść z autobusu podczas krótkiej przerwy, nie sposób przejść inaczej, niż stąpając po owych materacach, walizkach, po wypchanych suknem barwnych torbach. W naszym autobusie są też kury – jest to zawadi (prezent) dla siostry jednej z podróżujących z nami kobiet.
Około południa wyrasta przed nami spore wzniesienie. Jako że pełen ludzi i dobytku autobus nie będzie w stanie przejechać tą trasą, kierowca zatrzymuje pojazd i obwieszcza, że wszyscy musimy przejść kilkaset metrów pieszo. Z podręcznymi plecakami, które wzięłyśmy ze sobą (widząc, że wszyscy pozostali pasażerowie też zabierają swoje drobne bagaże), wędrujemy pod górę.Po tej prawie godzinnej przerwie wyruszamy w dalszą drogę. W Lindi jesteśmy wieczorem, przed dziesiątą. Ze znalezieniem noclegu nie mamy problemu. Zatrzymujemy się w jednym z rodzinnych guest house’ów.
Lindi to niewielkie miasteczko, które niestety lata świetności ma już za sobą. Kiedyś stanowiło część majątku sułtana Zanzibaru i było najważniejszym miastem w południowo-wschodniej Tanganice.
Snując się, wczesnym rankiem po dzisiejszym Lindi, tu i ówdzie dostrzegamy pięknie zdobione drewniane drzwi – takie jakie spotyka się na Zanzibarze, ruiny arabskiej wieży, hinduską świątynię, soko (rynek), na którym sprzedawcy bananów i mango nieustannie się przekrzykują. Około południa docieramy do małego, portowego targu rybnego, z którego za niewielką opłatą – 100 shilingów (równowartość 40 groszy) przeprawiamy się na drugi brzeg półwyspu. Nie za bardzo wiemy, co będziemy tu robić, i choć nigdzie nie znalazłyśmy rzetelnych informacji na temat tego miejsca, mamy zamiar spędzić tutaj resztę dnia. Żeby jednak nie dać poznać po sobie, że nie mamy żadnego planu, zaraz po wyjściu z łódki zdecydowanym krokiem ruszamy w stronę wąskiej ścieżki, którą wcześniej dostrzegłyśmy. Nie mija minuta, a już mamy siedmiu małych towarzyszy. Po kwadransie dołącza do nas jeszcze dwójka malców. Zaczynamy ich zagadywać. Chłopcy na początku nieśmiało, a potem już jeden przez drugiego opowiadają o szkole, o ulubionych grach, piosenkach. Jedną z nich będą nucić przez cały czas.
Najpierw wędrujemy ścieżką wzdłuż zatoki, potem zaczynamy się wspinać. Przedzieramy się przez gąszcz niewysokich krzaków i dochodzimy do małej wioski ukrytej pośród wysokich drzew mango. Kobiety siedzą na ziemi przed swoimi chatami, przygotowując popołudniowy posiłek. Ich domki zbudowane na bazie szkieletu z długich patyków są niezwykle czyste. Na zewnątrz każdego domu wszystko jest wysprzątane, a liście i skórki od owoców starannie wymiecione. Kobiety noszą kangi tak jak gdzie indziej, ale tylko tutaj mają odkryte ramiona i nie noszą bielizny. Gdy mijamy tę wioskę, chłopcy nagle znikają. Po chwili wracają, przynosząc nam owoce mango – są pyszne, bardzo słodkie, choć twarde.
Później przechodzimy przez królestwo krabów – podmokły teren, którym zawładnęły te skorupiaki. W głębi ziemi mają swoje domki, do których od razu się chowają, gdy widzą zbliżającą się ludzką stopę. Dochodzimy do starego wału. Ustawiam na nim aparat. Zrobi nam wszystkim zdjęcie ya kumbukumbu (na pamiątkę).
Do Lindi wracamy przed zachodem słońca, słuchając wiatru, który niesie słowa piosenki.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze