Dyplom w zasięgu ręki
ZUZA • dawno temuKażdego roku pod koniec pierwszego i drugiego semestru tłum studentów Pakeh (w języku maoryskim - białych przybyszy z Europy), Maorysów, Azjatów i Indian odświętnie ubranych w długie czarne płaszcze, dziwaczne kapelusze oraz narzuty w różnych kolorach zalewa miasto Auckland. “Pingwiny” - jak nazwała ich kiedyś moja mama - widać wszędzie: spacerują ulicami, pełno ich w parku pozujących do zdjęć z rodzinami, siedzących w kawiarniach itd itp.
Po czterech latach nauki na Uniwersytecie w Auckland zdobyłam dyplom Bachelor of Arts, czyli — przekładając na polski — licencjata.
Tego dnia z samego rana główna ulica w centrum miasta zamknięta jest dla ruchu samochodowego, ponieważ przez ponad godzinę odbywa się na niej uroczysta parada galowo ubranych studentów. Tego dnia wszyscy są uśmiechnięci, podekscytowani, szczęśliwi i bardzo, bardzo dumni.
Na samym początku mojego pobytu w Nowej Zelandii, co zbiegło się z początkiem studiów na Uniwersytecie w Auckland, patrzyłam na absolwentów przebranych w odświętne stroje i dzierżących dyplomy z podziwem i lekką zazdrością.
- Oto ci studenci, którym udało się przejść przez całe studia! Jacy teraz oni muszą być mądrzy, jacy doświadczeni! — bez przekonania starałam przekonać samą siebie, że ja, Zuza, emigrantka z Polski, też za jakiś czas, jeśli wszystko dobrze pójdzie, będę jedną z nich, że ja również dostąpię tego zaszczytu.
I nareszcie, po 4 latach studiowania, przyszedł do mnie oficjalny list z Uniwersytetu zawiadamiający w uroczystym tonie, że uzyskałam stopień Bachelor of Arts i, że za 3 tygodnie odbędzie się uroczystość wręczenia dyplomu.
-W końcu, nareszcie, hurra! - tak być może podeszłabym do całej sprawy jakieś 2–3 lata temu. Jednak w ciągu czterech lat studiów moje podejście uległo diametralnej transformacji.
Poza gratulacjami list zawierał również praktyczne informacje i wskazówki: najpierw będzie uroczysty lunch, potem o 15.00 w Ratuszu odbędzie się główna ceremonia, mój numer to 286, regalia mogę kupić lub wypożyczyć w (adres podany); jako Bachelor of Arts, mój hood powinien być różowy, mój trencher powinnam założyć krótszym czubkiem do przodu a mój gown ma sięgać do połowy łydki.
Matko boska, co za regalia? Jaki hood? Co za trencher? O co w tym wszystkim chodzi?! - zaczęłam panikować — Nie będę wiedziała, co wypożyczyć, jak to na siebie założyć i co w ogóle z tym wszystkim zrobić!
Na szczęście Ahmed, który rok wcześniej odbierał swój dyplom licencjata, przyszedł mi z pomocą: okazało się, że gown (czarna szata), hood (narzuta zakładana na szatę) i trencher (czapka z frędzlem w kształcie czworościanu) reprezentują ukończony wydział oraz zdobyty stopień naukowy. Narzuty fioletowe są dla inżynierów, zielone dla przyszłych nauczycieli, ciemnoniebieskie dla prawników itd. Mi należał się czarny płaszcz, czarna czapka z kwadratowym daszkiem z frędzelkami (czapki są identyczne dla większości studentów) i różowa misiowata narzuta.
— Nic się nie martw moja rybko — pieszczotliwie powiedział Ahmed — jak pójdziesz do wypożyczalni i im pokażesz list z uczelni, oni będą wiedzieli, co ci dać. Ty mi lepiej mi powiedz, co założysz pod spód: jaką bluzkę? jakie buty? spodnie czy spódnicę?
— A to nie wszystko jedno? — zapytałam — Przecież i tak wszystko będzie zakryte długą, czarną szatą. Pewnie założę moje czarne sportowe buty, spodnie i jakąś zwyczajną bluzkę, it's no big deal.
Ahmed się zbulwersował — Jak to “it's no big deal”! — To jest bardzo wyjątkowa okazja, dostaniesz dyplom BA, pierwszy stopień naukowy. To nie jest byle co, powinnaś być bardzo dumna!
Ahmed był bardzo przejęty. Powiedział, że zwolni się z pracy, żeby przyjść na moją ceremonię.
— Ależ, naprawdę, habibi, nie musisz zwalniać się z pracy, nie zawracaj siebie głowy! Przecież to tylko licencjat! Poza tym, gdybym ja się chociaż rzeczywiście czegoś nauczyła przez te 4 lata… - powiedziałam pół żartem, pół serio. Ci, którzy czytali moje wcześniejsze korespondencje z Nowej Zelandii, być może zdążyli się zorientować, że dość nisko oceniam jakość tutejszej edukacji. Teraz, przygotowując się do ceremonii, po raz kolejny odniosłam wrażenie, że cała ta wielka impreza ze strojami, czapkami, narzutami w różnych kolorach, zdjęciami, dumą, łzami radości i bóg wie czym jeszcze jest typowym przykładem zjawiska zwanego “przerostem formy nad treścią”.
— No co ty Zuza, nie każdemu udaje się skończyć uni! — oponował mój chłopak. Ale mi już się nie chciało udowadniać, że w Nowej Zelandii trzeba być skończonym niezmotywowanym idiotą, żeby nie przejść przez studia (co nie znaczy, że takich tu brak), tym bardziej, że do natarcia na mnie dołączyła moja mama, która usłyszawszy, że to taka “special occasion” zdecydowała, że tym razem muszę “ubrać się jak człowiek”.
W końcu wybraliśmy ubranie, które pasowało i mamie i Ahmedowi, bo — wierzcie bądź nie - mnie było wszystko jedno: lekka, jasnobrązowa koszula, czarne zamszowe spodnie i czarne pantofle na wysokim obcasie. Ahmed nie mógł ode mnie wzroku oderwać, mama patrzyła z aprobatą, więc ja też się sobie podobałam i cieszyłam się, że są ze mnie zadowoleni.
Następnego dnia pojechałam do wypożyczalni studenckich strojów galowych. W sporym magazynie stali w kolejce studenci i każdemu po kolei obsługa pomagała dobrać najpierw płaszcz, potem narzutę, a na samym końcu nakrycie głowy. Płaszcz i różową misiowatą narzutkę już miałam dobrane i zapakowane w torebkę. — Jeszcze tylko kapelusz i znikam stąd — pomyślałam uradowana.
Facet z obsługi podał mi czapkę, która wydawała mu się w odpowiednim dla mnie rozmiarze. Stanęłam przed lustrem, założyłam na to głowę i na widok własnego odbicia z ust wyrwało mi się dramatyczne i na cały głos “Oh my God!”. Studenci stojący w kolejce za mną zaczęli się przyjaźnie i ze zrozumieniem śmiać z mojej reakcji a do mnie właśnie wtedy doszło, jak bardzo nie miałam ochoty na tę całą maskaradę.
Wreszcie nadszedł wielki dzień, ale o tym w następnym odcinku mojej korespondencji.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze