Jak się masz, kochanie?
JUSTYNA • dawno temu„You drive me craaaaazy...” zaczyna nieoczekiwanie wydzierać się nad moim uchem Britney Spears. Otwieram niechętnie oko i macam wokoło w poszukiwaniu radio-budzika. Wypełzam ospale spod kilku warstw koca i brnę do łazienki. Włosy sterczą we wszystkie strony świata i uparcie nie chcą się układać tak, jak bym sobie właśnie życzyła. Poziewując, schodzę do kuchni. Za oknem wciąż ciemno, zimno i deszczowo.
Po odwiezieniu dziewczynek do szkoły, zatrzymuję się w sklepie. „Co słychać? Masz uroczy akcent” – zagaduje kasjerka. Wstępuję do banku: „Dziękujemy, Justyna. Możemy jeszcze w czymś pomoc? Miłego dnia!” – słyszę. Jadę do klubu sportowego. Mijani przed wejściem ludzie uśmiechają się przyjaźnie. „Hi, how are you?”, co chwilę pada pod moim adresem. I jak tu być w ponurym nastroju, kiedy wokół tyle sympatycznych gestów i słów? Poranna ospałość mija bez śladu. Czyżby Dzień Dobroci Międzyludzkiej? Nie, po prostu zwykły dzień w Ameryce.
Początkowo reagowałam z nieufnością – Dlaczego ktoś obcy mnie zagaduje? Czemu ludzie uśmiechają się do mnie na ulicy? Hmm… Może mam cos na twarzy? Szybko przekonałam się, że okazana mi życzliwość nie jest umotywowana w żaden szczególny sposób, za uśmiechami Amerykanów nie kryją się podteksty — takie zachowanie jest w tym społeczeństwie na porządku dziennych.
W rodzinnych albumach, na zdjęciach dyplomowych, szkolnych – wszędzie widnieją uśmiechy. Czasem jednak widać na pierwszy rzut oka, że radosny wyraz twarzy jest tylko pozą, konwencją. Nieraz też zdążyło mi się uchwycić wzrokiem dwie mijające się osoby, które szczerzyły zęby do siebie już z daleka, ale, po wymienieniu uprzejmości, przybierały znów znudzony wyraz twarzy.
Miałam mieszane uczucia. Bo jak ustosunkować się do „wymuszonej” uprzejmości? Z czasem jednak zrozumiałam, że miłe słowo dla każdego jest w Stanach Zjednoczonych normą obyczajową łagodzącą obyczaje i podnoszącą jakość stosunków międzyludzkich. Dlatego zaczęłam odwzajemniać gesty powitania i uśmiechy.
Amerykanie nie ograniczają się do zawodowej uprzejmości, która powinna mieć miejsce mimo wszystko, jak w urzędach, sklepie, na poczcie czy u fryzjera.
Przelatywałam przez parking supermarketowy jak burza chcąc wykonać błyskawiczne zakupy, ponieważ już byłam spóźniona. Nagle spomiędzy samochodów wyłonił się staruszek z wózkiem na zakupy. „Weź wózek” – powiedział niemal rozkazującym tonem. Nie potrzebowałam go, bo zamierzałam kupić tylko jedna rzecz, jednak starszy pan polecił mi go odstawić mimo wszystko. Prychnęłam dyskretnie ze złości, ale porwałam wózek i pognałam dalej, nie do końca na serio rozmyślając, czy dobre uczynki popłacają. Po znalezieniu interesującej mnie rzeczy, jęknęłam z rozpaczy widząc długie kolejki do kas. Wzdychając, ustawiłam się na szarym końcu jednej z nich. „Kochanie, idź przede mnie”, „No przesuń się dziecko, przecież masz jedną rzecz”, „Ja poczekam, mam dużo więcej” – posypało się po chwili w moim kierunku. W kilka sekund dotarłam do kasjerki i po chwili byłam już po zakupach. Zawsze, podczas podobnej sytuacji, przypomina mi się przedświąteczny okres w jednym z supermarketów w moim mieście w Polsce, gdzie nieszczęśnik, któremu przypadło nabyć kilka produktów, utykał bez nadziei na szybką ewakuację z końca kolejki ciągnącej się o polowy sklepu.
Kiedy kilka tygodni temu utknęłam na środku drogi z uszkodzonym autem, niemal każdy przechodzący oferował swoją pomoc. Z kolei moją koleżankę Vanessę, zagubioną w Nowym Jorku, gdzie poszukiwała bezskutecznie konsulatu, zupełnie nieznajoma kobieta odprowadziła do miejsca, z którego roztrzęsione dziewczę mogło już bez problemu trafić do miejsca przeznaczenia.
Kiedyś przez roztrzepanie zostawiłam na siłowni klucze do samochodu i kartę członkowską. Z sercem w gardle i językiem na brodzie leciałam po dłuższym czasie w miejsce, gdzie je widziałam ostatni raz. Niepotrzebny stres — rzeczy były wciąż w tym samym miejscu. Zauważyłam też, że na porządku dziennym jest zostawianie swoich rzeczy, takich jak bluza, czy kurtka na ławkach w parkach przy ścieżkach do joggingu. Po co nosić ze sobą, jak można je zostawić i zabrać w drodze powrotnej?
Jednak praktyka, która wpędziła mnie w największe zdumienie, to zostawianie aut z kluczykiem w stacyjce pod niedużymi sklepami spożywczymi w celu szybkich zakupów. Właściciele po prostu wychodzą z samochodów, często nie fatygując się wyłączyć silnik, radio ani światła. I tak naprawdę nie jest to do końca bezmyślne. Kiedy wracają z kubkiem gorącej kawy na parking, po prostu zasiadają za kierownicą wygrzanego samochodu.
Ja aż tak dalece nie przyswoiłam amerykańskich zwyczajów i w dalszym ciągu tradycyjnie użeram się z zaginionymi w bezdennych czeluściach torby kluczami, nierzadko w strugach deszczu. Dłuższe poszukiwania kończą się nawet pozostawieniem kawy na dachu i pojechaniem tak w sina dal. Do sinej dali dojeżdżam zazwyczaj zaraz na pierwszym zakręcie, kiedy kubek przewraca się i cappucino o smaku cynamonowym szerokim strumieniem zalewa całą tylną szybę.
O wiele bardziej odpowiada mi amerykańska życzliwość, nawet jeśli za tymi gestami sympatii nic głębszego się nie kryje, niż okazywana sobie przez Polaków„szczerze i od serca” niechęć bądź obojętność. W Ameryce podoba mi się zaufanie, jakim ludzie obdarzają się wzajemnie – nawet jeśli nie jest to do końca rozsądne. Jeśli na ulicy mija się tylko nachmurzonych ludzi, wokół słyszy się wyłącznie narzekanie, a zostawiony w autobusie przez nieuwagę parasol przepada szybko i bezpowrotnie – trudno wtedy o szeroki uśmiech i miłe słowo dla każdego.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze