Złośliwość rzeczy martwych
URSZULA • dawno temuZawsze to podejrzewałam, a teraz wiem na pewno. I wcale nie jestem pod wpływem filmu “Ja, robot”, po prostu próbuję zdać egzaminy w sesji poprawkowej. Nie wiem, czy zauważyliście przedziwny zbieg okoliczności: komputery zawsze działają świetnie, dopóki nie robi się na nich nic ważnego.
Używasz komputera do grania albo wysyłania koleżankom maili z najnowszymi ploteczkami? Proszę bardzo. Masz do napisania ważną pracę roczną albo chcesz przesłać e-mailem tłumaczenie, które było do zrobienia “na wczoraj”? Nic z tego. Komputer zawiesza się, a na ekranie pojawia się informacja, że zaraz przepadną niezapisane dane, wypocona w męczarniach praca ginie bez śladu w otchłaniach pamięci komputerowej, nagrane na dyskietkę pliki w tajemniczy sposób ulegają uszkodzeniu. Myślisz może, że to przypadek, albo że popełniasz błędy w obsłudze? Nieprawda. Po prostu padasz ofiarą złośliwości najwredniejszej rzeczy martwej na świecie — peceta.
Od zawsze odczuwałam do tych urządzeń niechęć. Jakoś bezpieczniej czułam się, gdy moja własnoręcznie napisana praca spoczywała w teczce, w torbie, w szufladzie, a nie w trzewiach jakiegoś urządzenia. Jednakże czasy się zmieniają, wykładowcy na uczelniach zaczynają krzywo patrzeć na ręcznie pisane prace, a co bardziej postępowi życzą sobie, żeby wysyłać im je mailem. Chcąc nie chcąc, musiałam zaprzyjaźnić się z komputerem. Przyjaźń ta od początku była szorstka, jak między Millerem a Kwaśniewskim. Od początku wystawiana była na próbę, prowokowała u mnie łzy, rwanie włosów z głowy, wściekłości, której nie było na kim wyładować. Dotychczas siebie winiłam za wszystkie nieporozumienia między mną a komputerem, lecz powoli to się zmienia.
Otóż miałam do napisania pracę. Pracę, której napisanie było warunkiem przystąpienia do najważniejszego egzaminu na moim kierunku. Z przyczyn znanych każdemu studentowi nie udało mi się ukończyć jej w czerwcu, przesunęłam więc zaliczenie na wrzesień i podjęłam mocne postanowienie, że pracę ukończę w sierpniu, by mieć zapas czasu na naukę do decydującego egzaminu. W sierpniu było jednak wiele innych rzeczy do roboty i, jak to bywa, skończyło się na tym, że na napisanie pracy został mi jeden weekend. A co gorsza był to właśnie ten weekend, na który znajomi z Krakowa zaprosili nas do siebie już dwa miesiące temu. Głupio mi było odwoływać to spotkanie, więc postanowiłam w końcu, że pojadę, ale zabiorę ze sobą wszystkie materiały (to przecież Kamil nosi walizki) i napiszę pracę na kolanie, w tzw. międzyczasie, potem szybko wstukam w komputer, wyślę wykładowcy e-mailem i z głowy. Plan ten, chociaż sama nie wierzyłam w jego powodzenie, udał się – w każdej wolnej chwili pisałam pracę. Ostatnie zdanie w pociągu w połowie drogi do Warszawy. W domu, wypiwszy chyba litr kawy, jako że dotarliśmy po 10 i oczy mi się kleiły, zasiadłam do komputera i przepisałam dosyć szybko pracę, po czym wysłałam ją do wykładowcy przedmiotu. Odetchnęłam z ulgą.
Kiedy 9 września elegancko ubrana o godzinie 10.00 stawiłam się na egzaminie, pani profesor obrzuciła mnie uważnym spojrzeniem i zapytała:
- A co Pani tu robi? Przecież od Pani nie dostałam pracy.
Zrobiło mi się gorąco, usłyszałam, że drży mi głos, gdy mówiłam:
- Ale ja wysłałam maila z pracą do Pani profesor, naprawdę.
Chyba nie uwierzyła mi do końca, bo odpowiedziała, że maile zawsze dochodzą, a jeżeli są problemy z doręczeniem, to nadawca zostaje poinformowany. W końcu udało mi się ją przekonać, że pracę mam na komputerze, więc szybko pobiegnę do domu, wyślę ją i jeżeli dotrze jeszcze dziś, będzie to dowód na to, że nie kłamałam, w związku z czym będę mogła przystąpić do egzaminu następnego dnia.
Kiedy zdyszana wpadłam do mieszkania, zastałam Kamila z grupką jego kumpli pochylonych nad komputerem.
— Co się stało? – zapytałam spodziewając się najgorszego.
- Nic kochanie – odparł Kamil – Mamy jakiegoś wirusa, więc właśnie formatujemy dysk.
Drugi raz tego dnia zrobiło mi się słabo.
— A moja praca? – wyjąkałam.
— Nic się nie martw. Przegrałem wszystkie ważne dokumenty na dyskietkę.
Oczywiście okazało się, że Kamil przegrał wszystkie ważne dokumenty, oprócz jednego – mojej pracy. I chociaż Kamil zaklinał się na wszystkie świętości, że ją przegrywał, tylko musiało się coś stać, że się nie przegrała, nie odzywałam się do niego przez kolejny tydzień.
Napisałam pracę po raz trzeci, wysłałam ją z trzech różnych miejsc i zdałam w końcu ten upiorny egzamin. Ale mówię wam: NIENAWIDZĘ komputerów!
I jeżeli dziwicie się, że osoba, która pisze do magazynu internetowego, pozwala sobie na taką opinię, zapytajcie się mojej szefowej, a poświadczy, że wszystkie teksty piszę ręcznie i wysyłam je pocztą, oczywiście zwykłą, nie elektroniczną.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze