„Miłość”, Michael Haneke
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuNajlepszy film w karierze Haneke’go. Owszem: smutny, ciężki, bolesny. Ale tym razem ma to sens. Bo nie jest to już Haneke tropiący wewnętrzne demony, kąsający widza, przeciwnie: Austriak pokazuje nową twarz. Pełną pokory, wiary w człowieka, dającą odrobinę nadziei. Tylko odrobinę, ale w efekcie wiarygodną. Dlatego Miłość nie straszy, ale wzrusza. Jest filmem trudnym, ale wybitnym.
Słyszeliście kiedyś o recenzencie, który przyznaje, że nie lubi Haneke’go? Toż to strzał w stopę, deklaracja ignorancji i w ogóle: tak nie wypada! A jednak: zawsze drażniły mnie wszechobecne zachwyty towarzyszące twórczości Austriaka. Obowiązkowe nagrody w Cannes, pisane na kolanach recenzje kolejnych traum tzw. Wielkiego Mistrza. Jak dotąd Haneke kojarzył mi się z (pozbawioną uniwersalnych odniesień) patologią, cynizmem, brakiem wiary w człowieka. A więc z najwyższej klasy efekciarstwem. Ot, facet, który udręczy widzów ku własnej chwale i zachwytom garstki wtajemniczonych. Kiedy usłyszałem, że Haneke nakręcił film o umieraniu, zatytułował go Miłość, i (oczywiście!) z miejsca zgarnął Złotą Palmę canneńskiego festiwalu, przyznaję, że opadły mi ręce. Ale tym razem zachwyty są jak najbardziej na miejscu: etatowy twórca tzw. arcydzieł wreszcie nakręcił film, który w pełni na to miano zasługuje.
Reżyser na wstępie zdradza zakończenie: zaalarmowani przykrym zapachem strażacy wyłamują drzwi paryskiego mieszkania. Wewnątrz znajdują zwłoki kobiety. Starannie ułożone, ozdobione płatkami kwiatów. Później kamera cofa nas w czasie. Poznajemy małżeństwo 80-latków. Bardzo fajne małżeństwo: Anne (Emmanuelle Riva) i Georges (Jean-Louis Trintignant) są zdrowi, samodzielni, aktywni. Spacerują, chadzają na koncerty. Nie mają problemów finansowych. Ale przede wszystkim wciąż bardzo się kochają. Już w pierwszych scenach widzimy ich czułość, wzajemną troskę, charakterystyczne dla długich relacji poczucie humoru. Idyllę spokojnej starości burzy wylew Anne. Z początku paraliż jest niewielki, ale lekarze nie pozostawiają złudzeń: choroba będzie się rozwijać. Anne straci kontrolę wpierw nad ciałem, później nad umysłem, umrze w cierpieniach. Georges odrzuca ewentualność oddania jej do hospicjum, chce być z żoną do samego końca.
Haneke nakręcił jeden z najpiękniejszych filmów o śmierci, ale i o tytułowej miłości. I zrobił to z niezwykłą elegancją. Przyznaję: bałem się epatowania, histerycznych gestów, egzaltacji cierpieniem jako takim. Nic z tych rzeczy. Siedemdziesięcioletni reżyser wie, że konfrontacja z bolesnym umieraniem nie wymaga dodatkowych zabiegów. Zamyka akcję wewnątrz jednego mieszkania, ogranicza się do kilku aktorów. Mamy tu przepiękne zdjęcia (autorstwa Dariusa Khondji’ego), wyestetyzowane wnętrza, ale narracja rządzi się suchym, paradokumentalnym stylem. Emocje wnoszą aktorzy. Prawdziwe, chociaż ostatnio zapomniane, legendy francuskiego kina. Oboje grają brawurowo. Riva (Hiroszima, moja miłość) zadziwia skalą fizycznego przeobrażenia. Siła kreacji Trintignanta (Kobieta i mężczyzna, Z, I Bóg stworzył kobietę) tworzy unikalność tego filmu: na twarzy aktora widać tak wiele, że zbędne okazują się tezy, wnioski, podsumowania.
Haneke mierzy się z kwestiami ostatecznymi. Odziera śmierć z patosu. Unika sentymentalizmu, odrzuca koncepcje religijne. Stawia na realizm, który okazje się tu metafizyczny. Widz musi się skonfrontować z tym, co nieuchronne. Zobaczyć koniec odarty z godności. I paradoksalnie jest w tym też coś ciepłego. Odrobina nadziei, jaką wnosi choćby ludzka świadomość sytuacji. Podobnie z miłością. Haneke pokazują ją bezkompromisowo: jako relację wykraczającą poza fizyczność, polegającą na całkowitym oddaniu się drugiej osobie. Ale nie ma w tym lukru, nie ma też moralizatorstwa. Chociaż gdzieś z drugiego planu przebija refleksja, że na taką miłość, jak uczucie Anne i Georgesa nie ma już we współczesnym świecie miejsca.
Miłość to (moim zdaniem) najlepszy film w karierze Haneke’go. Owszem: smutny, ciężki, bolesny. Ale tym razem ma to sens. Bo nie jest to już Haneke tropiący wewnętrzne demony, kąsający widza, przeciwnie: Austriak pokazuje nową twarz. Pełną pokory, wiary w człowieka, dającą odrobinę nadziei. Tylko odrobinę, ale w efekcie wiarygodną. Dlatego Miłość nie straszy, ale wzrusza. Jest filmem trudnym, ale wybitnym.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze