„Gra w czerwone”, Katarzyna Rygiel
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuPowieść Katarzyny Rygiel rozpada się na dwie części, niewiarygodną, urokliwie komiksową intrygę kryminalną i interesującą warstwę obyczajową. Język doprawdy trudno nazwać literackim, reszta jednak się zgadza: walorem książki jest Warszawa, a nade wszystko relacje międzyludzkie. Wątek kryminalno sensacyjny sklecono sprawnie i zgodnie ze standardami. Banalne, niewiarygodne opowieści, ale momentami chwytające za serce.
Trudno stwierdzić, która to już faza mody na kryminały – ósma, dwudziesta, może sto szesnasta, a może żadnej, ale to żadnej fazy nie było i Polacy zaczytują się w kryminałach odkąd te ostatnie istnieją? Był sobie Joe Alex, potem przyszedł kryminał milicyjny, potem Marek Krajewski z przyległościami, teraz swoich sił próbuje Katarzyna Rygiel z powieścią Gra w czerwone.
Krytyka zachodzi w głowę, czemu durny czytelnik pokochał opowieści o zabijaniu. Powody są dwa. Jeden, paradoksalnie zdarzający się niezbyt często, wiąże się z zagadką. Chcemy poznać tożsamość zabójcy, najlepiej przed dzielnym detektywem, autor umiejętnie rozkręca intrygę i snuje fałszywe tropy. W Grze w czerwone zagadka jest raczej standardowa i średnio rozgarnięty czytelnik wskaże mordercę najdalej w połowie tekstu. Jest nim, oczywiście, osoba najmniej podejrzana. Rygiel nie próbuje nawet udawać, że chodziło jej o coś innego.
Weźmy Chandlera. Nikt o zdrowych zmysłach nie sięgnie po Żegnaj, laleczko by dowiedzieć się, kto zabił, ta informacja nie ma przecież żadnego znaczenia. Chodzi o cudowną, prawdziwie męską narrację, kopiowaną potem przez tysiące autorów, o te piękne kobiety i twardych mężczyzn o gołębich sercach, o speluny pełne meneli, doki, gdzie kręci się lody, ciemne interesy ludzi, zawieszonych pomiędzy biznesem a działalnością przestępczą. I język Katarzyny Rygiel doprawdy trudno nazwać literackim, reszta jednak się zgadza: walorem Katarzyny Rygiel jest Warszawa, a nade wszystko relacje międzyludzkie.
Perfekcyjny zbrodniarz, zapewne kuzyn tego z filmu Siedem, rozrzuca nad Wisłą trupy owinięte w szkarłat i z monetą w gębie – lekcja mitologii została odrobiona. Detale zbrodni ujawniają, że morderca ma nielichą wiedzę historyczną i fascynuje się wampirami: zmarłych urządził w ten sposób, by nie zdołali wstać z grobu. Aż chciałoby się, by zbrodni dokonywał chory psychicznie fan Zmierzchu, niestety – ten trop nie pojawia się w powieści.
Na trop genialnego łajdaka wpada dwoje ludzi, odpowiednio, policjant, gliniarz w starym dobrym stylu, pani archeolog z przeszłością oraz antropolog o wyrazistym imieniu Cyryl. Najgorzej jednak ma Artur, pismak, który kiedyś wszedł w konflikt z prawem. Morderca śle do niego listy, zdradzając szczegóły swoich planów i dzieląc się, dość wylewnie, detalami ze swojej filozofii życiowej. Wyraźnie chciałby, żeby Artur podjął z nim jakąś grę, na przykład poszedł na policję albo sam spróbował go złapać. Artur jednak woli zwiewać gdzie pieprz rośnie, nieświadom konwencji gatunkowej – prędzej czy później będzie musiał stanąć z zabójcą twarzą w twarz.
Gra w czerwone jest właściwie powieścią obyczajową. Wątek kryminalno sensacyjny sklecono sprawnie i zgodnie ze standardami. Autorka ma chyba świadomość umowności swojej intrygi, bo nieustannie obudowuje ją skojarzeniami gatunkowymi, wszystko jest jak z thrillera i horroru, o czym przypominają nam gadatliwi bohaterowie. Tymczasem, w tle rozgrywają się subtelne dramaty, ona kocha jego, a on inną, choć żyje w niewoli wspomnień, Artur znów jest poruszającym świadectwem samotności i zagubienia, na koniec okazuje się, że wszystkie te zbrodnie miały po części charakter prywatnego komunikatu. Banalne, niewiarygodne? Ale momentami chwytające za serce, również czerwonego koloru.
Powieść Katarzyny Rygiel rozpada się na dwie części, niewiarygodną, urokliwie komiksową intrygę kryminalną i interesującą warstwę obyczajową. W tym jednak wypadku, nie jest to wada.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze