„Czasem słońce, czasem deszcz”, reż. Karan Johar
MAGDA ZENA SANDURSKA • dawno temuUrzekające kolorami stroje i miejsca, orientalna muzyka i oszałamiające układy choreograficzne sprawiają, że „Czasem słońce, czasem deszcz” to znakomita rozrywka. Film ten jest jednak wystarczająco długi, by zmieścić w sobie wszystkie sprzeczne uczucia, jakie mogą stać się udziałem kinowego widza. Od zażenowania po szczere wzruszenie i od zmieszania po entuzjazm.
Wielu komentatorów zapowiada podbój europejskiej publiczności przez Bollywoodzkie produkcje. Nie sądzę, by mieli rację. Zainteresowanie tego typu kinem jest motywowane jego innością, a większy napływ takich filmów spowoduje ich spowszednienie. Zasadnicza różnica jakościowa, którą można zauważyć między pierwszą częścią dzieła Karana Johara (Indie) i drugą (Londyn), dowodzi, że zmieszanie komercyjnych osiągnięć Wschodu i Zachodu daje opłakane rezultaty. To, co intryguje przez swoją inność w części pierwszej, w drugiej zostaje zatracone przez przystosowanie do europejskich wyobrażeń – muzyka pozbawiona tradycyjnych instrumentów brzmi płasko, tańce w dyskotece zaczynają się kojarzyć z teledyskami Britney Spears, a zachowania najmłodszej pary bohaterów przypominają tandetne seriale dla nastolatków.
Mimo zgrzytów „Czasem słońce, czasem deszcz” to lektura obowiązkowa. Nie dlatego, że jest to wybitne dzieło. Odmienność kultury, w której powstał ten film, sprawia, że nie można ocenić go w żadnej europejskiej kategorii. Dla Hindusów nie jest to ani kicz, ani sztuka. Jest to przedmiot kultu. Mieszkańcy Indii podczas seansów dostają gorączki, wpadają w ekstazę. Aktorzy w nich występujący czczeni są jak bogowie. Dla Europejczyka chowanego od dwóch tysięcy lat w przekonaniu o jedynie słusznym monoteizmie jest to nie do pojęcia. Praca Karana Johara to pierwsze dzieło Bollywoodu wprowadzone do szerokiego obiegu w Polsce i jest to świetna okazja do spotkania mało nam znanej kultury. Przy tym produkcja komercyjna mówi o niej więcej niż wysublimowane dzieło sztuki nacechowane dystansem do otaczającej rzeczywistości.
Miłość, przyjaźń, lojalność, tradycja i rodzina. Obraz ten uzmysławia europejskiemu widzowi, że ludzie Wschodu mimo całej swej odmienności mają te same marzenia i tęsknoty, co Europejczycy. To prowadzi do ponadkulturowego pojednania.
Po projekcji wychodzę z poczuciem ulgi, jakie daje tylko kilkugodzinne pochlipywanie. Wypłakałam się. Bohaterów cechuje uczuciowość w Europie uznana za niesmaczną, a w działaniu kierują się oni nieprzyzwoitym romantyzmem. Śledząc losy rodziny Raichandów, można albo uśmiać się do łez z ich naiwności, albo płakać jak bóbr, oddając się w kinowych ciemnościach uczuciom, do których nie wstydzą się przyznawać Hindusi. W końcu po kilku godzinach tego kolorowego snu i tak trzeba będzie obudzić się w rzeczywistości, w której na takie przeżycia nie można sobie pozwolić…
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze