Ile zabawek dla dziecka?
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuOgromu zabawek nie da się uniknąć. Najłatwiej powiedzieć, że dzieci mają teraz za dużo zabawek, że to je zniszczy, oduczy szanowania rzeczy i zabierze prawdziwe radości. Kiedyś sam tak uważałem, ale teraz zmieniam zdanie. Mnogość zabawek sprawia, że radość z rzeczy najprostszych staje się coraz większa.
Odwiedziłem mojego czteroletniego synka w małym miasteczku, gdzie teraz mieszka. Bycie ojcem dochodzącym, prócz oczywistych ułomności, nie jest pozbawione zalet. Mój przykład jest o tyle specyficzny, że mnie i progeniturę dzieli pół Polski, więc widujemy się rzadziej, za to intensywniej. Mowa o mniej więcej tygodniowych wizytach, raz na miesiąc.
Taka sytuacja trwa już półtora roku i to dość czasu, żeby zaobserwować konsekwentne zmiany nie tylko w dziecku, ale i w jego pokoju. Przypuszczam, że większość pokoi dziecięcych wygląda tak jak ten. Kiedy przyjechałem po raz pierwszy, był niemal pusty, teraz, podczas aktualnej wizyty miałem problemy ze zrobieniem kroku, aby nie stanąć na jakąś zabawkę. Część radosnych drobiazgów leży w koszach i pudłach, piętrzących się pod ścianą, reszta wylewa się kolorową falą pod sam próg. Usiadłem i zacząłem wyobrażać sobie, jak będzie to wyglądało za rok. Konkretnie wizualizowałem sobie ten sam pokój zawalony po sufit i tunel po środku, przez który będę pełznął, żeby zobaczyć syna.
Oczywiście przypomniałem sobie własne dzieciństwo w latach osiemdziesiątych. Nie mogę powiedzieć, by naszej rodzinie wiodło się w jakiś szczególny sposób, ale na brak zabawek nie mogłem narzekać. Do dziś pamiętam niektóre: psa Czarusia, jakąś potworną lalkę, której nienawidziłem jak sam diabeł świętobliwego biskupa, pistolety, szable i miecze, niekiedy wykonane przez ojca, skrzynkę z dziecinnymi narzędziami oraz magnetofon szpulowy, na którym usiłowałem przyrządzać domowej roboty audiobooki. Książek mieliśmy dużo, ale był problem ze zdobyciem niektórych tytułów, znikających z księgarń nim jeszcze tam trafiły. Pamiętam siebie, czytającego na głos Dolinę Muminków w listopadzie, a potem przewijającego taśmę by sprawdzić, jak brzmi mój niewyraźny głosik. W każdym razie, uważałem mój dziecinny zestaw zabawowy za kompletny, oczywiście do czasu, gdy tato przywiózł ze Stanów katalog produktów i zobaczyłem, czym grają równolatki w Ameryce.
Najłatwiej powiedzieć, że dzieci mają teraz za dużo zabawek, że to w jakiś sposób je zniszczy, oduczy szanowania rzeczy i zabierze prawdziwe radości, jakiekolwiek by były. Kiedyś sam tak uważałem, ale teraz, pomalutku zmieniam zdanie.
Przede wszystkim, ogromu zabawek nie da się uniknąć i w tym sensie próżna jest ta moja pisanina. Pokój mojego syna będzie się z wolna zagracał tak jak i inne, podobne pokoje. Dzieje się tak przede wszystkim dlatego, że zabawki są bajecznie tanie. Nie mówię oczywiście o różnych cudach obecnych w galeriach handlowych: o robotach pod sufit i pudełkach za parę stówek, w których jest może dwadzieścia firmowych klocków. Można nawet obliczyć, ile jeden taki klocek kosztuje. Mam na myśli różnorakie drobiazgi dostępne w sklepach dla dzieci, a nawet w kioskach i monopolowych, o samochodzikach za piętnaście złotych i dinozaurach za cztery, o pistolecikach wartych tyle co piwo i szajsie z jajek niespodzianek. Malec prosi i prosi, odmówić trudno, a jeśli nawet: brzdąc poleci do cioci, wujka, kogo tam jeszcze ma, aż wróci z łupem, który, przy pomyślnych wiatrach, znudzi mu się w rejonach kolacji. To przywilej większości dzieci, każdy chce je uszczęśliwić.
Pozwolę sobie na banał: mnogość zabawek sprawia, że radość z rzeczy najprostszych staje się coraz większa. Jako brzdąca, rzeczy proste niewiele mniej obchodziły. Nie miałem specjalnej ochoty na żeglugę statkiem czy zwiedzanie nowych miejsc (od pewnego wieku interesowały mnie głównie rzeczy z amerykańskiego katalogu ojca), za to mój syn reaguje zupełnie inaczej. Zwykła jazda łódką sprawia, że zapomni o niemal wszystkich zabawkach i rzadko kiedy widuję go tak rozradowanego jak podczas tych chwil, gdy karmimy kaczki w stawie. Może dlatego, że, wbrew powszechnej opinii, kaczki to dość wredne ptaszyska, walczące ze sobą przy pomocy najbrudniejszych chwytów znanych w świecie przyrody.
Dzieci, wydaje mi się, mają naturalną potrzebę posiadania. My, dorośli, też taką mamy, ale wzmocnioną, znam nawet czterdziestolatka posiadającego większą ilość zabawek niż jakiekolwiek dziecko. Najprościej powiedzieć, że czterolatek, powiedzmy, brzdąc w wieku przedszkolnym czuje się jak osiołek ze znanego wierszyka, rozerwany pomiędzy niemożliwą do rozstrzygnięcia mnogością alternatyw. Samochodzik czy kolejka? Klocki czy armia plastykowa? Chwyta wszystko po kolei tylko po to, by zaraz cisnąć w kąt, zwracając się ku nowym możliwościom.
Ale tak nie jest. Przynajmniej nie zaobserwowałem niczego takiego. Dzieci postępują nieco inaczej. Wyróżniłem ze trzy zabawki absolutnie ukochane, z którymi nie sposób się rozstać. Malec śmiga z nimi nawet na klozet, bez tego pluszowego towarzystwa nie wsiądzie do samochodu, zaś o podróży pociągiem w ogóle nie może być mowy. Następnie w kolejce mamy pięć, może siedem zabawek, które odgrywają w jego życiu wiodącą rolę. Poznać można to po tym, że zawsze zwraca się ku nim, niezależnie od tego, jaki wzrost nastąpił w ilości inwentarza. Co najważniejsze, są to zabawki wartościowe, najczęściej klocki lub inne rzeczy do składania: tory, po których przejedzie pociąg, trasa dla samochodów, gdzie można zrobić korek.
Dalej znajdują się rzeczy budzące intensywną, lecz krótką fascynację. Najczęściej są to zabawki dopiero kupione. Malec pomiętosi taką, poszarpie, by w końcu cisnąć w kąt, ewentualnie zobaczy, co znajduje się w środku. Niekiedy, taki mały człowiek potrafi zanurkować wśród pudeł i koszy, żeby wydobyć rzecz, o której sobie przypomniał, która jeszcze niedawno była porzucona.
Wreszcie, jest szeroki krąg pozornie zbędnego drobiazgu, branego do ręki raz na pół roku i błyskawicznie odrzucanego. Ten majdan podlega konsekwentnej rotacji. Niektóre rzeczy niszczeją, stają się ułomne lub nawet groźne – jak połamany samolocik o ostrych krawędziach. W międzyczasie pojawiają się nowe.
Co to wszystko znaczy? Z czym można to porównać.
Myślę sobie jak wygląda moje dorosłe życie. Mam paru najbliższych sobie ludzi, kilku przyjaciół na zabój, masę dobrych kumpli i gigantyczną, naprawdę potworną ilość znajomych, wyłaniających się z niebytu w najróżniejszych okolicznościach.
Coś więc nas łączy, małych i dużych. Zabawki dla dzieci są jak ludzie dla dorosłych. Identyczna struktura, podobne zależności, identyczne stopniowanie emocjonalnego przywiązania. I jeszcze jedno: przecież z wiekiem zabawek, jak i ludzi mamy wokół siebie coraz mniej.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze