Wirtualny seks nie istnieje
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuDużo słyszę o randkach sieciowych i wirtualnym seksie. Więcej chyba tylko o UFO i Panu Bogu. Wszystko to, szczęśliwym trafem, przynależy do zjawisk nieistniejących. Wirtualny seks to próba uwznioślenia praktyk masturbacyjnych. Nieważne, jak dobrą kamerkę byśmy mieli, jak sprośne słowa płynęłyby po łączach, onanizm pozostaje onanizmem.
Dużo słyszę o randkach sieciowych i wirtualnym seksie. Więcej chyba tylko o UFO i Panu Bogu. Wszystko to, szczęśliwym trafem, przynależy do zjawisk nieistniejących. Ostatecznym dowodem jest moja teologia pecha: gdyby istnieli kosmici, zostałbym uprowadzony, zaś Bóg Ojciec uczyniłby ze mnie swojego męczennika.
Są też inne argumenty.
Randki w necie i seks wirtualny bombardowały mnie swoją obecnością i bardzo długo żywiłem przekonanie, podsycane zresztą przez sprośnych najbliższych, że oto rodzą się nowe możliwości w zakresie współżycia. Wszyscy wokół podpalali się mówiąc o nich. Jeden kolega zabukował się wszędzie, gdzie mógł, wstawił zdjęcie, gdzie pręży muskuły i pokazuje tatuaż, a potem, z widoczną satysfakcją, opowiadał, jak to musi chodzić kanałami, opędzając się od wielbicielek: jak go znam, były to kanały w Call of Duty. Inny dręczył mnie, prosząc o przetłumaczenie słodkich maili do lasek, które same pchały mu się na profil w myspace. Nie znał ni w ząb angielskiego, więc tłumaczyłem: z polskiego na polski, stary, to są roboty wpuszczane w sieć. Nie uwierzył, gdyż jego zdaniem wszystko co piękne musi być prawdą. Wreszcie, jak mógłbym nie wspomnieć pewnej pani z apteki. Spędzaliśmy miłe chwile wylewając gorzkie żale na świat i ludzi oraz wypalaliśmy dziesiątki szlugów w tym przybytku zdrowia. Pani powtarzała: mąż zostawił mnie dla dziwki z Internetu. Kiedy współczucie odeszło, zacząłem wyobrażać sobie wielki byt fikcyjny, internetową samoświadomość zwaną Dziwką, dla której mężczyźni umykają z domu, tak jak wcześniej zwiewali pod pretekstem wyjścia po papierosy.
Randka ma przecież swoją specyfikę. To określony zwyczaj godowy, który, mimo najróżniejszych form, winien trwać jak najkrócej. Sieć taką możliwość zapewnia. Niestety, jak bardzo byśmy się nie starali, aby zaistniała, musimy zaistnieć i my, razem w jakimś miejscu. Dwoje ludzi zgromadzonych bynajmniej nie przed komputerem, ale przy jakimś stoliku, w kinie, na ławce pod chmurką. Liczba tych miejsc jest nieskończona, lecz żadne nie znajduje się w sieci. Równie dobrze mógłbym wejść na stronę Pudzianowskiego i potem opowiadać, że byłem na siłowni. Oglądanie wideoklipów na wrzucie również nie wytrzymuje porównania z wizytą na koncercie. To co zwiemy randką, jest, w najlepszym przypadku, ogłoszeniem matrymonialnym, najczęściej zaś daje się porównać do sytuacji, kiedy idąc ulicą oglądamy się za kimś, kto nam się podoba. Taki gest – obrócenie głowy – jest nie tylko przyjemny, ale i potrzebny, gdyż czyni świat odrobinę piękniejszym, zarazem nie szkodząc nikomu. Będąc w związku, nawet najszczęśliwszym, nie można zapomnieć, że istnieją inni ludzie, że podobają się nam z wzajemnością. W przeciwnym wypadku miłość do aktualnego partnera jest pozbawiona wszelkiej wartości.
Wirtualny seks jest jeszcze głupszy i cały ten termin widzę jako próbę uwznioślenia praktyk masturbacyjnych, mających tyle wspólnego z seksem, co walenie głową w ścianę z tańcem towarzyskim. Do tanga trzeba dwojga, do seksu podobnie, choć w tym akurat przypadku liczba partnerów może być niemal nieograniczona. Na całe szczęście. Nieważne, jak dobrą kamerkę byśmy mieli, jak sprośne słowa płynęłyby po łączach, onanizm pozostaje onanizmem, czyli czynnością nastoletnią, właściwie przykrą, od której każdy zdrowo myślący człowiek pragnie jak najszybciej uciec.
Mamy więc dwie fikcje. Seks, który nie jest seksem i randka nie będąca randką. Skąd takie pomieszanie pojęć?
Tkwiąc w związku potrzebujemy pamiętać o własnej atrakcyjności, a partner najczęściej staje na uszach, byśmy o niej zapomnieli, dając w zamian inne istotne rzeczy, na przykład wsparcie w trudach życia codziennego. Stąd potrzeba flirtu, obejrzenia się za ładnym chłopakiem, odpowiedzenia uśmiechem na zalotny uśmiech. Internet – pozornie oczywiście – zniósł tę bezpieczną granicę. Flirtując, myślimy o randce, do której nie dojdzie, na szczęście dla wszystkich zainteresowanych. Pomarzywszy już o randce, przechodzimy do seksu, a tu proszę, dwie namiastki, udające coś, czym nie są i być nie mogą. Pewno wyjdzie ze mnie menda i sceptyk, ale zastanawiam się, czy te dwa sztuczne twory mogą rozmnożyć się w jeszcze inne: w wirtualną miłość, internetowe wspólne wakacje, romantyczną kolację sieciową. Dopóki nie uda mi się najeść bułką z ekranu, mam zamiar natrząsać się z tych zjawisk do woli.
Sam znalazłem szczególne zastosowanie dla portali randkowych, pozwalające ten bezsensowny wynalazek przekuć w coś pożytecznego, nie rezygnując ze szczypty paskudnego podglądactwa. Zawodowo, prócz jęczenia na świat cały w najróżniejszych felietonach, mam przyjemność wykonywania zawodu pisarza, co znaczy tylko tyle, że jęczę znowu, tym razem w ramach struktur narracyjnych. Nawet krótkie opowiadanie musi mieć bohatera, w nowelce znajdziecie ich całkiem sporo, w powieści za to: zatrzęsienie. Moja praca, w dużej mierze polega na wymyślaniu tych postaci, co jest czynnością przykrą, gdyż utrudnia użalanie się nad sobą. Bohater literacki musi mieć przynajmniej kilka cech: płeć, wiek, określony temperament i inteligencję. To znów implikuje przykrą konieczność sięgnięcia po konkret: wykształcenie, zainteresowania i tym podobne bzdurki, odchodzące wraz z książkami w krainę retro. Nie istnieje wygodniejsze narzędzie niż portal randkowy. Wchodzę, wpisuję płeć, wielkość miejscowości i parę podobnych danych, a zaraz otrzymuję szereg profili z masą interesujących mnie informacji. Dowiaduję się, jaką muzykę lubi mój bohater, w jaki sposób by się ubrał i co sądzi o płci przeciwnej. Nic tylko pisać, a czas uzyskany w ten sposób poświęcić na jęki. Innymi słowy, zjawisko internetowe wymyślone w jakimś mglistym celu odwala za mnie robotę, na którą w innej sytuacji poświęciłbym ciężkie godziny.
Zdradzam ten sekret bynajmniej nie z życzliwości do piszącej konkurencji, żadne wirtualne miejsce schadzek nie podsypało mi forsy. Moje serce, wbrew wszystkiemu co napisałem, skłania się ku nieszczęśnikom płci obojga, którzy w domowym zaciszu logują się na wiadome strony i wymieniają czułe maile. Taką aktywność należy bezwzględnie ukryć przed aktualnym partnerem, mimo że w przygniatającej większości przypadków nic złego z tego nie wyniknie. Tymczasem, randki sieciowe są jak porno, trudno znaleźć wytłumaczenie, czemu się z nich korzysta.
A tu proszę, jasne, klarowne wytłumaczenie. Skarbie, ja nie flirtuję, ja właśnie piszę książkę…
Tylko wypadałoby przy okazji machnąć przynajmniej nowelkę.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze