Włamanie do mojego świata
MONIKA KRÓL • dawno temuMieszkam od jakiegoś czasu u mojej przyjaciółki. Okolica wydawała nam się dotąd miejscem bezpiecznym i spokojnym. Okazuje się jednak, że niezwykle naiwne z nas istoty. Może ta nieświadomość wynikała z faktu, że nie utrzymywałyśmy zbyt intensywnych kontaktów z sąsiadami - mało nas interesowali.
Często widywałam grupę dresiarzy stającą zwykle pod klatką. Miałam jednak wpojoną do głowy ludową mądrość, że swoich nie ruszają. Nie powiem żebym się nie bała. Nie czułam się w towarzystwie kilkunastoosobowej grupy ubranej w dresy swobodnie, ale miałam nadzieję, że nie są impulsywnymi przestępcami. Moja naiwność sięgała tak daleko, że tłumaczyłam swój wydawałoby się irracjonalny strach przewrażliwieniem i próbowałam ich postrzegać jak dzieciaki. W sumie niektórzy z nich to rzeczywiście jeszcze dzieciaki, mam rację? Poza tym jednym zgrzytem wszystko było w porządku.
W sobotę pojechałyśmy na imieniny do wspólnych znajomych. Wieczór był przemiły i w dobrych nastrojach wróciłyśmy do domu. Weszłyśmy do przedpokoju ciągle rozmawiając i pierwsza rzecz, jaka zwróciła naszą uwagę, to dziwne zachowanie kota. Był potwornie przestraszony i mimo, że otwierał pyszczek nie był w stanie wydobyć z siebie dźwięku. W kuchni znalazłam stłuczony wazon. Przyszło mi do głowy, że zwierzak niechcący zrzucił szkło i to go przestraszyło, szczególnie iż zazwyczaj tego nie robi. Niesamowite jest odkrywanie tych dziwnych szczegółów, zanim wyłoni się prawda. Przyglądasz się szafce i próbujesz się zorientować, dlaczego jest otwarta. Pozrzucane palniki od kuchenki zastanawiają i mimo że czujesz powiew mrozu na plecach, gdzieś w środku tli się jeszcze nadzieja, że to nie jest materializujący się fragment najgorszych przeczuć. Przecież to niemożliwe…
Przyjaciółka zajęła się sprzątaniem nieszczęsnego wazonu, a ja poszłam do pokoju. Włączyłam światło i… wpierw nie docierał do mnie widziany oczami obraz. Rzeczywisty, prawdziwy i namacalny. Mimo to nie byłam w stanie uwierzyć, że to nie jest zły sen. Pierwsze, co mi się rzuciło w oczy, to monitor od komputera mojej przyjaciółki rzucony niedbale na środku pokoju. Leżał do góry brzuchem jak żuk, który nie potrafi się podnieść. Zawsze nam się ten monitor podobał ze względu na swój oryginalny kształt i kolory. W pierwszym momencie pomyślałam, że kot musiał nieźle rozrabiać skoro monitor znalazł się na środku pokoju. Dziwne są meandry ludzkich myśli w takiej sytuacji.
Świadomość tego, co się stało, docierała do mnie etapami. Rozejrzałam się i okazało się, że brakuje komputera przyjaciółki, a ze stołu zniknął również mój laptop. Na środku walały się głośniki i powyrywane kable. Gdzieś w tym wszystkim leżała zgnieciona ciężkim męskim butem moja ładowarka od telefonu. Została żałośnie wdeptana w podłogę. Na łóżku natomiast znalazłyśmy odciski butów. Powoli pojawiały się przed nami kolejne ślady bytności intruza bądź intruzów. Wtedy nie wiedziałyśmy jeszcze, ilu ich było. Szafki z naszymi osobistymi rzeczami zostały dokładnie przejrzane, szafki w kuchni i wszelkie pojemniki również. Płacząc rozglądałyśmy się po tym, co zostało z bezpiecznego miejsca, jakim dotąd było nasze mieszkanie.
Kolejnym etapem było oczywiście zgłoszenie włamania policji, na której przyjazd czekałyśmy godzinę. Siedziałyśmy na środku pobojowiska i czekałyśmy bezradnie, aż zjawią się funkcjonariusze. Wizyta trwała ponad dwie godziny. Zostałyśmy pouczone o tym, co nam grozi za składanie fałszywych zeznań, a zaraz potem jeden z profesjonalistów poinformował nas, że takie włamania to normalka. Właściwie powinnyśmy się tego spodziewać. Ponadto, co ciekawe, dowiedziałam się również, że osobnik wchodzący po kracie do mieszkania na pierwszym piętrze nie czyni hałasu, więc nie ma się co dziwić, że nikt nic nie słyszał. Panowie poinformowali nas również o całej masie ciekawych zdarzeń, jakie miały miejsce w okolicy. Pouczyli nas, że na osiedlu należy pilnować torebek (wyrywają je) , nie chodzić przez park (gwałcą), zamontować kraty (włamują się), nie dzwonić z telefonu komórkowego w miejscach publicznych (kradną). W chwili gdy monologujący policjant zrobił przerwę na złapanie oddechu, zapytałam grzecznie, czy jest coś szczególnego, na co mamy jeszcze uważać. Otrzymałam odpowiedź, że na koniec musimy jeszcze uważać na czerwone światło. Uśmiechnął się sam do siebie wyraźnie zadowolony z żartu i na szczęście zamilkł. Nie będę dokładnie opisywać tej dwugodzinnej wizyty, ponieważ jest to temat na osobny artykuł. Nie powiem, żeby ta znajomość miała mi się w pamięci zapisać miłymi wrażeniami.
Pozostało nam więc posprzątać rzeczy, które nie stały się łupem i spróbować usnąć. Jak można się było spodziewać, żadnej z nas się to nie udało.
Następnego dnia rano przyjaciółka poszła do sąsiadki mieszkającej pod nami. To po kratach jej okna wspięli się sprawcy. Dowiedziałyśmy się dzięki tej wizycie paru ciekawych rzeczy. Okazało się bowiem, że sąsiadka wzywała policję dwukrotnie. Początkowo młodzieńcy nieco się spłoszyli, jak spotkali się z reakcją sąsiadki. Nie przeszkodziło im to jednak wrócić po dziesięciu minutach i dokonać dzieła zniszczenia. Kobieta krzyczała, że wezwała policję, a oni wykonywali skrupulatnie swój plan, na nic nie zważając. Weszli, splądrowali mieszkanie i wynieśli, co się tylko dało. Policja przyjechała po dwudziestu minutach… Jak się zjawili to było po wszystkim. Nie wiedziano, czy byłyśmy w trakcie zdarzenia w domu, więc zaalarmowano też straż pożarną, żeby zajrzeć przez okna do środka mieszkania. Gdy okazało się, że nikt nie został zamordowany, wszyscy grzecznie rozeszli się do domów. Świadomość bezkarności tych włamywaczy przeraża mnie chyba najbardziej. Zrobili, co mieli zrobić wiedząc, że mają na to określony czas … Czas do momentu przyjazdu policji. Jak się okazuje wiele rzeczy podczas tego czekania na funkcjonariuszy może się zdarzyć.
Najsmutniejszy jest ciąg dalszy tej historii. Następnego dnia pojechałyśmy zakupić nową ładowarkę do telefonu. Wracając przechodziłyśmy obok dwóch wyrostków. Doleciały do nas słowa „gdybyśmy mieli jeszcze piętnaście minut, wtedy wynieślibyśmy wszystko… na parapecie została na przykład wieża” (na naszym parapecie rzeczywiście stoi wieża). Obie znieruchomiałyśmy. Odwróciłam się i zapytałam, czy im się podobało i jeżeli następnym razem zechcą nas odwiedzić to, żeby dali znać to z przyjemnością zrobimy imprezę. Na ich twarzach widać było zaskoczenie, które szybko ustąpiło miejsca betonowym maskom. Udawali, że nic nie wiedzą. Jeden z nich nawet z miłym uśmiechem oznajmił, że on z przyjemnością by nam pomógł, ale naprawdę nic nie wie. Skończyło się na tym, że poinformowałyśmy ich, iż policja pomoże im sobie przypomnieć szczegóły wczorajszego wieczora.
Po raz kolejny wezwałyśmy więc policję informując, że prawdopodobni sprawcy stoją właśnie pod naszą klatką i przechwalają się swoim wyczynem. Policja przyjechała po dwudziestu minutach od zgłoszenia. Jak można się było spodziewać, bohaterowie tej historii nie czekali na panów w mundurach. My natomiast miałyśmy okazję pojeździć sobie w radiowozie, siedziałyśmy na miejscach przeznaczonych dla przestępców (swoją drogą niezbyt wygodnie) i oglądałyśmy okolicę z tej perspektywy. Gdy patrolowanie skończyło się fiaskiem, wróciliśmy pod blok, gdzie w międzyczasie pojawili się koledzy śmiałków, z którymi rozmawiałyśmy wcześniej. Dodam jeszcze, że policjanci mocno nas skarcili za nasze zachowanie — nawiązywanie kontaktu słownego i wzrokowego z domniemanymi sprawcami. Poinformowali nas też, że jesteśmy teraz jak na widelcu, w tej sytuacji można się liczyć z pewnym niebezpieczeństwem.
Sama wymiana zdań nie musiała się zakończyć wezwaniem radiowozu. Mogłyśmy położyć uszy po sobie i pójść do domu, co też uczyniłyśmy i stamtąd dopiero zadzwoniłyśmy na policję. Za to przynajmniej policjanci nas pochwalili… Ale zaraz potem ostentacyjnie przejechali z nami radiowozem tuż obok zgromadzonych. Uczestnicy zgromadzenia patrzyli na nas bardzo wnikliwie, a ich twarze nie wyrażały nic poza pewnością siebie.
Zapytałam policjantów czy właśnie w ten sposób nie narazili nas na dodatkowe niebezpieczeństwo? Odpowiedziała mi cisza.
Wszyscy więc się sobie przyjrzeliśmy. Oni wiedzą, że my to my, a my wiemy, że cała ta grupa wie (i pewnie nie tylko oni), kto brał udział we włamaniu.
Nam jednak pozostaje w tej chwili jedynie strach. Jak zachowają się wiedząc, że w pewnym sensie zostali przez nas rozpoznani? Czy przyjdą włamać się jeszcze raz, żeby zabrać pozostałe rzeczy? Czy policja będzie w stanie nas obronić w przypadku, gdyby „chłopcy” postanowili nas jednak nauczyć milczenia?
Dalszy ciąg tej historii dopisze życie. Jak na razie mieszkamy kątem u znajomych, a do domu wracamy zawsze razem. Jeżeli już nocujemy w swoim mieszkaniu, to zawsze z większą grupą osób. Mam nadzieję, że na razie jest to jedynie szok i wkrótce ten obłęd się skończy.
Jedno wiem jednak już dziś, wcześniej czy później wyprowadzimy się stamtąd. Nie byłabym w stanie mieszkać w mieszkaniu z widokiem na okna osób, które mnie okradły. Co dzień budzić się ze świadomością, że skoro nas obserwowali, to mogą teraz robić to swobodnie dalej. Nawet jeżeli to przerażenie w końcu przestanie nas przeszywać, trudno będzie poradzić sobie z uczuciem bezradności. Nie pociesza mnie też świadomość, ile czasu należy czekać na przyjazd policji. Dokładnie zdaję sobie sprawę z tego, że to co przydarzyło się nam, dzieje się wszędzie.
Nie zamierzamy jednak biernie się poddać… Dziś jeszcze rozwiesimy w każdej klatce ulotki o tym włamaniu z prośbą o pomoc oraz adnotacją, że może to spotkać każdego mieszkańca tego osiedla (i każdego innego). Ponadto istnieje jeszcze możliwość poproszenia naszych kolegów o pomoc w załatwieniu tej sprawy. Mogliby sobie wyjaśnić w bardziej dosłowny sposób parę rzeczy. Mogliby… Przypuszczam, że to drugie rozwiązanie może zostać zrealizowane w przypadku, kiedy pod naszą klatką będzie już stał wóz z firmy zajmującej się przeprowadzkami. Jakoś trudno mi natomiast uwierzyć, że istnieje trzecie rozwiązanie, że policja zaprowadzi ich przed oblicze sądu.
Dlaczego? To pytanie wywołuje powszechną konsternację i przykry ucisk w trzewiach.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze